Kto wierzył do końca, a kto nie?

W tytule nie precyzuję o kogo mi chodzi – o kibiców, czy o koszykarzy? Chodzi mi o jednych i o drugich.

Zacznijmy od pierwszych. Było nas wczoraj w hali przy ulicy Maratońskiej 35 osób. Ani jednej więcej, ani jednej mniej. A mecz wcale nie był w Nowosybirsku. Choć byłoby nas pewnie wtedy… 36.

Ale żarty na bok. Dlaczego było nas tak mało? Jakby spytać indywidualnie ludzi, którzy byli na dwóch pierwszych wyjazdach, a nie było ich wczoraj, to pewnie każdy miałby jakąś wymówkę. Jednak nie zmienia to faktu, że było nas mało. Mniej niż na meczach numer 1 i 2.

Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie stawiał na Śląsk przy 3-1 dla przeciwników. Jednak kibic nie jest od zdroworozsądkowego podejścia. Kibic ma wierzyć w swoją drużynę, a ci, którzy uwierzyli, dostali swoistą nagrodę – obejrzeli Śląsk walczący. Może lepiej byłoby ujrzeć Śląsk zwyciężający, ale to zawsze coś.
Nie piszę osobiście do nikogo, bo wierzę, że niektórzy naprawdę mieli ważne powody, żeby nie jechać. Ale cała reszta niech się zastanowi. Daję sobie głowę uciąć, że gdyby było 2-2 wyjazd byłby liczniejszy.

Teraz przejdźmy do koszykarzy. Wczoraj po meczu czekaliśmy na koszykarzy pod halą, żeby podziękować im za walkę. Wychodzili oni z reguły pojedynczo, dlatego dobrze można się było przyjrzeć, kto jak reaguje na tę porażkę. Czyli, de facto, kto wierzył w możliwość odwrócenia losów rywalizacji z Turowem, a kto nie. Wiadomo, że różni ludzie, różnie reagują na daną sytuację. Możliwe, że któregoś z nich źle oceniam, ale to raczej wyjątek, potwierdzający regułę. Nazwiska zachowam dla siebie. Kto był, to widział. Kto nie był, to go to nie interesuje. A jeśli interesuje, to i tak się dowie.

Wszystko tak samo, a jednak trochę inaczej

Pewnie domyślacie się o co chodzi.

Jeszcze przed piątym pojedynkiem półfinałów pomiędzy Śląskiem, a Turowem szperałem trochę po internecie. Najczęściej zauważanym faktem była analogia do zeszłego sezonu. W sumie, na papierze, się wszystko zgadza. Rozstrzygnięcie każdego meczu było takie samo, jak przed rokiem.

Byłem naocznym świadkiem czterech meczów serii rok temu oraz wszystkich w tym roku i postaram się udowodnić tezę, że nie było tak samo.

Rok temu, po czterech spotkaniach, wynikiem, który najlepiej oddawałby to, jak to wyglądało byłby wynik 4-0. Nie oszukujmy się. To jedno zwycięstwo rok temu było fartowne i na więcej nie mogliśmy liczyć.

W tym roku, po czterech spotkaniach, stan 2-2 byłby bardziej sprawiedliwy, niż ten, który był. Pierwszy mecz w Zgorzelcu i pierwszy mecz we Wrocławiu były do wygrania. Zakładając realistycznie – jeden z nich. Byłoby 2-2. Może i przegralibyśmy 4-2, a może było by 4-2, ale dla nas?

Jaki sens udowadniania tego, że nasz tegoroczny półfinał różnił się od zeszłorocznego?

Ano po to, żeby ludzie nie mówili w kółko, że wszystko było tak samo. Bo to znaczyłoby, że od zeszłorocznych półfinałów nic się nie poprawiło w naszej grze. Ja uważam, że jednak było lepiej.

Byle za rok było znowu lepiej, a może w końcu przyjdzie upragniona osiemnastka. Jedna z osób zauważyła, że z prawa serii miejsc, jakie zajmuje Śląsk w ostatnich latach wynika, iż w sezonie 08/09 i 09/10 mistrzem będzie Śląsk. Oby, oby…

Taki nasz styl, taki nasz klimat

Ostatnimi czasy otrzymujemy sygnały tudzież propozycje odnośnie zmian formy prowadzenia dopingu na hali.

Część sugestii, tę rozsądną i wartą uwagi, przemyślimy i być może wprowadzimy w życie, natomiast tą skrajnie niezgadzającą się z naszą filozofią wizerunku kibiców Śląska nawet nie będziemy sobie głowy zawracać.

W skrajności popadać nie zamierzamy, ale jeśli idzie o to, czy bliżej nam do kibiców Partizana Belgrad, czy Alby Berlin, to bez chwili zastanowienia wybieramy tych pierwszych. Choć doskonale zdajemy sobie sprawę z tego iż wprowadzenie bałkańskiego klimatu do polskich hal jest niemalże niemożliwe, to jednak pewne wzorce warto stamtąd zaczerpnąć.

Tymczasem zachęcamy wszystkich sympatyków Śląska, także tych aktywnie nas krytykujących, do wspólnego dopingu w meczach o brązowy medal, które już niebawem.

Kibice “porażki”

Każdy kto mnie zna i choć raz rozmawiał ze mną na tematy typowo kibicowskie, doskonale wie, jakimi kategoriami myślę i jakie priorytety stawiam sobie jako kibic.

Sympatykiem Śląska jestem mniej więcej od 10 lat. Początki mojej przygody z wojskowym klubem wyglądały różnie. Zaczynałem jako “kibic telewizyjny”. Choć “kibic” to chyba za dużo powiedziane. Widz i pasjonat koszykówki. Mimo, iż sam w tę dyscyplinę nigdy aktywnie nie grałem, bo Bozia nie obdarzyła wzrostem, ani też wyjątkowym talentem.

Dlatego wolałem oglądać w akcji innych, a że zawsze blisko mi było do Wrocławia i upodobałem sobie tę mieścinę od dziecka, to i drużynę z Grodu Piasta mimowolnie zacząłem dopingować.

Z czasem koszykarska pasja przerodziła się już w miłość do jednego klubu, a dzień meczu stawał się dla mnie świętem. Ileż to razy okazywało się, że praca czy szkoła mają drugorzędne znaczenie – “w końcu dziś gra Śląsk i tylko to się liczy”.

Przeżywanie wszystkiego co wiąże się z ukochanym klubem. Wielogodzinne świętowanie zwycięstw i przyjmowanie “policzków” po porażkach. Zwłaszcza na obcym terenie.

To sprawiło iż na przestrzeni tych kilku lat moje podejście dość znacząco się zmieniło. Dziś już nie wynik i piękna gra zawodników są dla mnie priorytetami.

Liczy się klub – zwycieżający czy też przegrywający, ale zawsze wielki ŚLĄSK. Wspaniały klub z tradycjami, o którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest moim życiem. I wcale nie chodzi o zawodników, którzy co roku się zmieniają.

Śląsk to dla mnie herb, barwy, ponad 60 lat pięknej tradycji i… kibice – ci najwierniejsi. Dopingować i wspierać będę go zawsze. Bez względu na to, czy rywalem będzie mistrz Euroligi CSKA Moskwa, czy też 2-ligowy Norgips Piaseczno. Gdy śpiewam “… za WKS pójdziemy aż po życia kres” rzeczywiście tak myślę. Gdy przyjdzie “oddać serce za drużynę” bez zastanowienia to zrobię.

Kiedy pół roku temu Śląsk przegrywał mecz za meczem pewien znajomy “A”, który w Orbicie bywa przypadkowo, od czasu do czasu, zapytał mnie “Po co zdzierasz gardło za tych nieudaczników. Przecież oni nic z tego sobie nie robią”. Odpowiedziałem “A”, że nie zdzieram gardła za zawodników, tylko za klub. Tego już chyba kolega nie zrozumiał, bo nazwał mnie “kibicem porażki”.

I niech tak będzie, nawet mi się to określenie podoba. Niezmiernie cieszy mnie też fakt, że takich “kibiców porażki” jest więcej. Może nie tylu ilu bym chciał, ale wystarczająco wielu, aby wspólnie przeżywać chwile smutku i radości związane z jednym…

Po wczorajszym przegranym półfinale w Zgorzelcu w sektorze gości wbrew pozorom nie panował smutek. Pewien zawód rzecz jasna się wkradł, ale niemal wszyscy do ostatnich sekund stali dumnie trzymając uniesione w górę barwy, a po meczu długo jeszcze było słychać pod halą nasze pieśni.

Wszystko to dlatego, że sukcesy grają drugorzędną rolę. Najważniejszy jest dla nas Śląsk…

M.CH