Sprostowanie

W miniony piątek wrocławskie środowisko kibiców koszykarskich obiegła wiadomość, iż zorganizowana grupa fanów zamierza wyrazić swoje niezadowolenie w związku z decyzją WŚ o pozbyciu się klubu. Informacja o pikiecie jednak dość szybko zniknęła. W związku z tym zamieszczamy oficjalne sprostowanie w tej sprawie.

Faktycznie do demonstracji miało dojść. Miała ona mieć na celu “otwarcie oczu” panu Siemińskiemu na to, jak ważny jest dla nas Śląsk.

Naszą decyzję zmieniła jednak informacja na temat planowanego na poniedziałek spotkania pomiędzy właścicielem klubu, a prezydentem miasta Rafałem Dutkiewiczem.

Z niecierpliwością czekamy na wyniki tych rozmów, a następnie będziemy się zastanawiali co my, jako kibice, możemy w tej sprawiem zrobić.

Dziwak

Waldemar Siemiński rezygnuje z rządzenia Śląskiem Wrocław. Co będzie dalej – nad tym zastanawiają się wszyscy kibice, plotka goni plotkę, ale póki nie ma żadnych oficjalnych informacji, to pozwolę sobie skupić się na czymś innym – na ocenie rządów Waldemara “Groźnego”.

Sam zainteresowany twierdzi, że popełniał błędy i było ich zbyt wiele. Co znamienne – przyznaje się do tego po raz pierwszy, choć błędy wytykano mu na każdym kroku. Jak więc zapamiętają Siemińskiego kibice? Będzie zawsze już kojarzony głównie z aferą medialną (właśnie przegrał w tej sprawie proces z “Gazetą Wyborczą“…), aktualną rejteradą, no i słynnym 3-krotnym “NIE!”. Same negatywy. Czy słusznie?

Początek Waldemar Siemiński jako prezes miał wymarzony – przywitany jak objawienie, przejął stery klubu będącego w zapaści, który nagle zaczął wygrywać. Jeśli wierzyć jeszcze aktualnym włodarzom, to klub miał wtedy już przygotowany wniosek o upadłość spółki i tylko znalezienie chętnego na objęcie sterów w tym bagnie uratowało klub przed upadkiem. Do tego wszystkiego należy dodać, że Siemiński przejął klub w okresie, kiedy Śląsk miał chyba najsłabszy skład w historii – z Antosiem Kapovem (ach te jego słynne kontry 3 na 1 i posyłanie piłki wysokim lobem w trybuny…) jako gwiazdą zespołu, który mógł po raz pierwszy nie zakwalifikować się do Play Off. Od kiedy pojawił się Siemiński zespół jak za dotknięciem magicznej różdżki zaczął wygrywać mecz za meczem (z pamiętnym zwycięstwem nad Turowem w Orbicie) i apogeum wszystkiego – czyli wygrana w Koszalinie po rzucie Rona Johnsona.

Po tamtym meczu Siemiński dodatkowo zapunktował – stwierdził, że klub nie może istnieć bez kibiców i nie wyobraża sobie, żeby ci nie jeździli na wyjazdy. I zafundował nam autokar na wyjazd na ćwierćfinał do Słupska. Na mecz wygrany dodajmy. Pijani ze szczęścia kibice byli murem za nowym właścicielem, a ten po zdobyciu ich serc miał otwartą drogę, żeby spokojnie przebudowywać klub.

Potem nastało jednak brutalne zejście na ziemię, które nastąpiło już we wspomnianym ćwierćfinale – Śląsk uległ Czarnym 1:3. Wakacje rozpoczęto mocnym uderzeniem – ściągnięciem ponownie Andreja Urlepa, w założeniach na 3 lata, i wydawało się, że przed nami świetlana przyszłość.

Do takowej było jednak daleko, co pokazały transfery – Śląsk ściągał same anonimowe nazwiska, a to mogło oznaczać jedno: nie mamy pieniędzy. Rezygnacja z pucharów (do których i tak nie mieliśmy prawa, jako zespół z 5. miejsca), Urlep zajęty kadrą – nie wyglądało to najlepiej. Ostatecznie spośród anonimowych zawodników tylko jeden okazał się naprawdę rewelacyjną postacią – mowa oczywiście o Serbie Oliverze Steviciu – pozostali byli lepszymi, bądź gorszymi pracusiami od obrony, które dały Śląskowi i Urlepowi upragniony medal – tylko i aż brązowy.

I chociaż wpadek i pomyłek nie brakowało, niektóre wręcz raziły po oczach (z ciągłym trzymaniem przy klubie Waldemara Łuczaka na czele), to wszyscy nadal wierzyli, że wszystko idzie w dobrą stronę, klub się rozwija, a “Siema” to odpowiedni człowiek.

My sami, jako KK, zaliczyliśmy wówczas rekordową liczbę wyjazdów (14), z czego jeden – do Włocławka – w dwa autokary, wykorzystując chwilowy boom na koszykarski Śląsk, jaki powstał we Wrocławiu.

Boom skutecznie przyhamowany przesadzonymi cenami biletów.

Po zdobyciu medalu klub miał dalej iść do przodu, wtedy jednak nastąpiła największa seria wpadek, która ostatecznie doprowadziła do sytuacji, w której się dziś znajdujemy.

Nie znaleziono sponsora (Siemiński później tłumaczył się, że całe wakacje spędził na szukaniu wsparcia, ale wszędzie odprawiano go zanim w ogóle przystępowano do rozmów), zaliczono masę wpadek przy kontraktach (głośne ściągnięcie Kitzingera, Dalmau, Pluty; sprawa przedłużenia kontraktu z Dean Oliverem), pościągano kolejnych anonimowych zawodników (co gorsza – beznadziejnie słabych), jaja z karnetami (stwierdzono, że będą tylko sponsorskie), szantaż wszystkich dookoła w postaci ogłoszenia rezygnacji z pucharów oraz wspominana już afera z mediami i wielka wojna z GW.

A propos wojny – podczas naszego spotkania z prezesem objawił się on jako postać, która Gazetę uważa za zło wcielone. Przedstawił nam wywiad (nie opublikowany nigdzie), w którym rzuca nazwiskiem osoby z Wyborczej, która rzekomo miałyby nienawidzić Śląska i dążyć do jego upadku. Siemiński przedstawiał również przykłady takiego działania, np. puszczenie artykułu “Siemiński: spłaciłem długi Śląska”, kiedy prezes takich słów miał w ogóle nie wypowiedzieć. Jak opisywał sam zainteresowany – po tamtym artykule wszyscy wierzyciele rzucili się z pretensjami na klub.

Co było potem wszyscy doskonale pamiętamy – fatalny start w lidze, karuzela z zawodnikami i trenerami, wielkie nadzieje i na koniec status quo, czyli brązowy medal. Biorąc pod uwagę siłę zawirowań – jednak sukces.

Tutaj w ukryciu widać też ostatni plusik, który należy oddać prezesowi – te wszystkie zawirowania drogo klub kosztowały, a pieniądze płynęly z kasy Siemińskiego. Nie sądzę, żeby całość zamknęła się w planowanym budżecie (już na początku sezonu prezes Bałuszyński bąknął pod nosem, że nie ma szans się w nim zmieścić), a więc ktoś do tego musiał ostro dopłacić. I tym kimś był z pewnością prezes Waldemar Siemiński – a przecież mógł dać sobie spokój, zostawić wszystko jak było i obijać się o dno tabeli.

W całej tej zabawie jest też masa niedopowiedzianych spraw – bajzel w klubie, traktowanie pracowników, podejście do niuansów (np. pamiętne “wielbłądy” ortograficzne na stronie klubu przynoszące wstyd na całą Polskę – zareagowano na nie dopiero po naszej ostrej reprymendzie).

Czy W.S. był dobrym prezesem? Jeśli wierzyć zarządowi, jak wielki bałagan zastali, i jak wiele zrobili, by to wyprostować (chodzi głównie o finanse, księgowość i długi) – to trzeba mu oddać, że od tej strony zrobił dla klubu wiele i znakomicie oczyścił sprawy, których się nie widzi, ale które znacznie wpływają na poziom, który klub może prezentować. Kibiców interesuje jednak głównie kwestia sportowa, a w tej pomimo prób i obietnic niewiele się zmieniło – niekompetencja, słuchanie złych doradców, bajzel, działanie na “hurra”. To właśnie te działania znają kibice i to za nie oceniają prezesa Siemińskiego – liczą się efekty, a te były poniżej oczekiwań.

Małe proroctwo

Po tym jak Waldemar Siemiński postawił wczoraj miastu swoiste ultimatum zaczęły mnie nachodzić refleksje. A, że człek ze mnie nader marudny, to tradycyjnie musiałem sobie przy tym ponarzekać.

Wiele osób nie dopuszcza do siebie myśli, że klub, który jeszcze nie tak dawno regularnie podwyższał swą reputację w Europie mógłby dziś ot tak, po prostu zniknąć z koszykarskiej mapy i w najlepszym wypadku zaczynać od zera, ale po słowach jakie usłyszeliśmy wczoraj z ust W.S. jestem w stanie przyjąć najbardziej pesymistyczny scenariusz.

Dodatkowo optymizmem nie napawają pierwsze sygnały ze strony miasta.

Załóżmy, iż według tego scenariusza klub zostanie wycofany z rozgrywek DBE i w najlepszym przypadku wystartuje w drugiej (czyli trzeciej) lidze.

Nigdy nie zastanawiałem się jak daleko jestem wstanie pójść za klubem, który jest całym moim życiem, bo oczywiste jest to, że pójdę tak daleko jak będzie trzeba. Śląsk drugoligowy czy euroligowy to dla mnie ten sam klub i bez względu na to co się stanie będę się na meczach pojawiał. Nawet jeśli drużyna pod szyldem WKS-u wystąpi w lidze amatorów. Jestem przekonany że podobnie zrobią moi koledzy i koleżanki. Nie zostawimy klubu, który jest całym naszym życiem. Dzięki, któremu przeżyliśmy masę wspaniałych chwil ale też nie raz wylewaliśmy za niego łzy…

Okiem meteorologa

O tym iż w koszykarskim Śląsku dojdzie do zmian można było usłyszeć tu i ówdzie od kilku tygodni. Pomimo ciszy, która tradycyjnie panuje wokół klubu co roku o tej porze, niektórzy widzieli nadchodzącą z daleka burzę. I to porządną z gradobiciem.

Najwyraźniej dobrze widzieli, bo burza właśnie nadeszła. Nie wiemy tylko co będzie po niej – czy, jak to zwykle bywa rozpogodzi się i będziemy upajać się piękną słoneczną pogodą, czy też pioruny i huragan sprzątną po drodze wszystko co mamy i zostaniemy z niczym.

Póki co czekamy na rozwój wydarzeń i bezustannie sprawdzamy prognozę pogody na nadchodzące dni. Wpływu wielkiego na przyrodę nie mamy, bo ta rządzi się wlasnymi prawami. Najgorzej wyjdą na tym ci, którym pogoda działa na samopoczucie. Będą ich bolały głowy i to bardzo. Niektórych pewnie jeszcze długo… Zwłaszcza jeśli ich życiowy dobytek trafi szlag…

Chanas jest nasz, Chanas do nas należy…

Miało ich być dwóch, potem jeden, plus młody (rocznik `86) przez całą drugą kwartę, w końcu stanęło na tym, że ma ich być dwóch, z czego jeden rocznik `85 lub młodszy – mowa oczywiście o Polakach na parkiecie w najbliższym (2008/09) sezonie PLK.

Ostateczny układ przepisu to ratunek dla Kamila Chanasa, który urodził się 20 kwietnia 1985 roku. Dlaczego ratunek?

Po pierwsze – nasz “postawny Litwin”, Rimas Kurtinaitis, wyraźnie nie cenił przez ostatni sezon Kamila i trzymał go w odstawce. Teraz chcąc, nie chcąc, będzie musiał wyraźniej na niego postawić.

Po drugie – gdyby przepis wymagał, jak chciano na początku, zawodnika rocznik `86, to Kamil musiałby pójść w odstawkę. A tak nie tylko nie idzie w odstawkę, ale jest wręcz niezbędny.

Dotychczasowa kariera Chanasa w PLK dzieli się na dwa etapy – ten przed kontuzją i po kontuzji. Wprowadzony przez trenera Jankowskiego (który nota bene wrócił do Wrocławia trenować zespół juniorów) młody obrońca wdarł się szturmem na parkiety PLK oraz FIBA Cup pokazując wielkie serce do gry, niesamowity charakter (bo to gracz niski nawet jak na swoją pozycję), a do tego o niezłych umiejętnościach (świetnie ułożony rzut, dynamiczne wejścia pod kosz); został wyróżniony przez Gazetę Wyborczą tytułem “odkrycie sezonu”.

I kiedy wszyscy po cichu zastanawiali się, czy Kamil zostanie drugim Maciejem Zielińskim (ze względu na przywiązanie do Wrocławia i charakter “walczaka”) nastąpił dzień 28 stycznia 2006 roku. Kamil fatalnie złamał rękę w Starogardzie Gdańskim i na długo rozstał się z boiskiem. Ręka goiła się fatalnie, lekarze popełnili błąd podczas pierwszej operacji, a jakby tego było mało, w ostatnim spotkaniu sezonu 2006/07, Kamil ponownie złamał rękę (na szczęście już bez dodatkowych komplikacji).

Jak wygląda zawodnik Chanas po tych przejściach? Jest wolny, ma zaległości w pracy w defensywie, ma jeszcze bardziej ograniczony zasób możliwości ofensywnych (a od zawsze uchodził za jednoręcznego zawodnika), ale to co najlepsze mu pozostało – rzut, determinacja, zadziorność i ta specyficzna “bezczelność”.

Warto tu wspomnieć o małym pojedynku, jaki sobie urządził Kamil z innym młodym Polakiem – Pawłem Kikowskim z Polpaku Świecie. Jeszcze w początkowych tygodniach pracy trenera Kurtinaitisa, podczas spotkania w Świeciu, Kamil zagrał przeciwko Pawłowi podobną ilość minut (kolejno 23 i 25) i kiedy trafiał jeden, w następnej akcji starał się odpowiedzieć drugi. Górą w tym meczu był zarówno Śląsk, jak i nasz rodowity wrocławianin – który zdobył 14 punktów na bardzo dobrej skuteczności i przyćmił tegoroczne odkrycie ligi (jedynie 3 punkty i fatalna skuteczność “Kiko”).

Ten mecz i jeszcze kilka innych pokazują, że Kamil nie zapomniał jak się gra w koszykówkę i wciąż może dać wiele Śląskowi. Jeśli poradzi sobie ze swoimi problemami zdrowotnymi (w tym – z nadwagą…), pech go w końcu opuści, to wierzę, że Śląsk w końcu znajdzie swojego naturalnego kandydata godnego kapitańskiej opaski po tych wszystkich latach, kiedy w Śląsku grał el Capitano.