Łzy, radość i złość

krosno-kosynierzyKiedy 13 września 2008 roku, w dzień po ogłoszeniu upadłości przez ówczesne władze koszykarskiego Śląska, zebraliśmy się w kultowym dla nas miejscu przy ulicy Mieszczańskiej aby zamanifestować swoje niezadowolenie, nikt z nas nie wiedział jakie losy czekają nas i nasz święty klub w kolejnych latach…

Trudno w kilku słowach opisać to, jakie uczucia towarzyszyły ludziom, dla których Śląsk Wrocław był od lat niemal całym życiem. Nadziei na uratowanie ekstraklasowej drużyny nie było w zasadzie żadnej. Była za to rozpacz, gorycz, łzy i złość. Odpalone świece dymne w trzech słusznych barwach i nasza kultowa fana zawieszona na murach Kosynierki miały symbolizować jedynie to, że my kibice jesteśmy i zostaniemy wierni klubowi bez względu na wszystko.

Szczęściem w nieszczęściu był fakt iż w drugiej, a defacto trzeciej lidze, Śląsk posiadał drużynę rezerw, która nie należała do upadającej S.S.A., lecz do struktur Wojskowego Klubu Sportowego , dzięki czemu mogliśmy nadal trwać i robić to, co do tej pory, tyle że na mniejszą skalę.

Dzięki temu, że przetrwaliśmy trudne lata gry o pietruszkę, niemal pustą Kosynierkę i całą masę przeciwności…To, że w naszej grupie są osoby, które ani przez chwilę nie zwątpiły w to iż piękne chwile powrócą… a także dlatego, że te osoby motywowały tych co tę nadzieję tracili, kilka dni temu znów mogliśmy znaleźć się w tym samym kultowym miejscu przy ulicy Mieszczańskiej, kiedy to kilkanaście minut po czwartej nad ranem zajechały dwa wesołe autokary. Jeden z drużyną, która właśnie wywalczyła powrót do grona najlepszych, a drugi pełen zwariowanych, rozśpiewanych fanatyków. I znów, tak jak 13.09.2008, ponownie były race, świece dymne, głośne śpiewy i ta sama kultowa flaga, która towarzyszy nam już od wielu lat. Znów były łzy… i tutaj zacytuję M. która słusznie stwierdziła iż “warto było wówczas płakać, aby teraz wyć ze szczęścia”.

Patrząc z perspektywy czasu śmiało można stwierdzić, iż tamte wydarzenia wpłynęły pozytywnie na nas samych. W ciągu tych pięciu lat zmierzyliśmy się z wieloma przeciwnościami i pewnie z niejednymi jeszcze przyjdzie nam się zmierzyć. Skorzystała przede wszystkim nasza kibicowska mentalność, bo charakteru nie nabiera się będąc stale na szczycie, ale wdrapując  na szczyt będąc uprzednio na samym dnie. Tułając się po niższych ligach nasza grupa zebrała sporo doświadczeń, które – jak zresztą słusznie określił kiedyś Z. – były dla nas “kuźnią charakterów”. Nabraliśmy pokory i odporności.

Zmieniły się też personalia naszej grupy. Najsmutniejszym momentem było odejście od nas na zawsze Śp.Tomzika… Kilka osób zwyczajnie zniechęciło widmo drugiej ligi. Byli też tacy, którzy sobie nagrabili do tego stopnia, iż sami woleliby już więcej nie pojawiać się w naszym otoczeniu. Cieszy natomiast fakt, iż dołączyły do nas (i dołączają nadal) nowe twarze. Często bardzo ambitne i pełne zapału do działania.

Co przyniesie nam sportowo nowy sezon? Tego nie wiemy. Pewne jest jedno… co by się nie działo będziemy trwać i robić  swoje. Bo najważniejsze to kochać to co się robi i wkładać w to całe serce. A jak pokazuje przykład ostatnich lat… zostanie to wynagrodzone podwójnie.

K.

Cieszyn, 18.05.2013

cieszynTakie wyjazdy robi się na spontanie. Bo choć któryś z nas na Rynku naszemu nowo wybranemu pręgierzowemu zdobywcy obiecał nasze wsparcie w Cieszynie, to jednak nikt nie traktował tego poważnie. Ale obietnica, to obietnica, a promile wyzwolone po meczu kopaczy spotęgowały poczucie obowiązku w kolejnej ważnej dla WKS-u chwili. Tłumów nie było, ale jedno autko zapaleńców postanowiło wybrać się na Śląsk Cieszyński. Droga – jak to autostradą – minęła spokojnie na powolnym delektowaniu się trunkiem którego większe ilości trafiły przypadkowo w ręce Z. Atmosferę umilał nieoczekiwanie stoczony pojedynek dwóch bolidów wewnątrz bolidu pomiędzy V. i K. Niestety, nie wyłoniono zwycięzcy, chociaż pewnie nasz naczelny Rabi twierdzi inaczej. Nie obyło się oczywiście bez niespodzianek natury komunikacyjnej, bo jak na złość, tuż przed Cieszynem, zaskoczył nas objazd i o ile w stronę “do” łatwo było trafić, to o tyle “z powrotem” nie było już tak czytelnie. Konia z rzędem temu, kto wie gdzie są Pawłowice i bynajmniej nie jest tu mowa o osiedlu we Wrocławiu. Niestety, nasi drogowcy tak oznaczyli objazd z Cieszyna do Katowic/Gliwic. Gratulacje. Mimo trudności, w Cieszynie meldujemy się ponad godzinę przed meczem, głodni i żądni tradycyjnej pepikowej potrawy. Krótki spacerek na czeską stronę i długie oczekiwanie na pożądany specjał. Długie – bo nam się śpieszyło na mecz, ale z drugiej strony jak to jest, że jedna Vondrackova potrafi ochędażać kuchnię, nalewać piwo, sprzatać stoły, kasować gości i mimo wszystko na obiad czeka się krócej niż w Polsce? K. sekretu tego zjawiska dopatrywał w kiepie, którego Pani namiętnie ćmiła nad patelnią. Może w tym jest metoda?

Na mecz docieramy spóźnieni, ale to chyba nasza wieloletnia tradycja. Na miejscu niesamowite zaskoczenie – pełna hala ludzi, chociaż średnio zaangażowanych w dopingowanie. Z uwagi na brak miejsca, meldujemy się na balkonie usytuowanym na drugim piętrze hali Uniwersytetu Śląskiego. Tak wysoko to chyba jeszcze w tym sezonie nie było, a do tego strome nachylenie trybun powodowało u niektórych nawrót lęku wysokości. Doping robimy symboliczny i tylko kilkukrotnie zaznaczamy swoją obecność, co jednak nie umyka uwadze naszych wyraźnie uradowanych graczy. Szkoda, że pojechaliśmy tylko w piątkę, bo akustyka z balkonu jest masakryczna, a w 15 osób możnaby zrobić na hali piekło. W przerwie ciekawostka – gazetka meczowa. Wzięta od niechcenia wywołała w nas nie lada zaskocznie bo zawierała relacje z meczów piątkowych, wywiady z zawodnikami i dokładne statystyki każdego z graczy wszystkich finalistów. Można?! I to wszystko na czwartoligowych parkietach! Na pochwałę zasługuje także cieszyńska publiczność, która mimo łomotu, który sprawili nasi koszykarze, do ostatnich sekund dopingowała swoich koszykarzy, a rzut jakiegoś łebka z Cieszyna ustalający wynik meczu na… 62-97 równo z końcową syreną spotkał się z niespotykana euforią. Mecz wygrany solidnie w czym duża zasługa nie tylko graczy z pierwszego zespołu. Widać, że paru młodszych ma papiery na grę. Miejmy nadzieję, że zostaną dobrze poprowadzeni i nie rozpłyną się gdzieś jak wielu poprzedników. Po meczu tradycyjne “kto wygrał mecz” Bochena, “awans jest nasz” które sprawiły ewidentnie ogromną frajdę naszym młodym graczom. Oby ta chemia zaprocentowała w przyszłości. W naszych szeregach z kolei żartobliwe pytania – gdzie jedziemy po awans za tydzień. Niby żarty, ale cudownie jest przeżywanie sukcesów WKSu. Czy to w ekstraklasie, czy w II/III/IV lidze…

relacja autorstwa Z.

200%

kulonyWKS Śląsk Wrocław wypełnił dziś wszystkie założenia na ten sezon – rezerwy wygrały drugie ze spotkań turnieju finałowego o wejście do II ligi, gwarantując sobie awans do tych rozgrywek.

O tym ile daje doświadczenie w mocniejszych rozgrywkach, widać po statystykach Prostaka (wczoraj 32 pkt), Norberta (wczoraj 23 pkt, 6 zb, 5 as; dzisiaj 15 pkt, 4 zb, 7 as), oraz Bochena (wczoraj 12 pkt i 9 zb, dzisiaj 12 pkt i 10 zb).

Naszemu najzdolniejszemu narybkowi gra w II lidze będzie potrzebna jak tlen. Wielkie gratulacje, ale i podziękowania dla chłopaków, którzy ten awans wywalczyli. Zrobili to nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla kolejnych pokoleń Wojskowych.

Kwadratowi, zezowaci hej, hej…

Słowem wstępu (do epopei)

krosno-radoscTę relację pisało się dużo trudniej niż zeszłoroczną zwieńczającą awans w Ostrowie. Raz, że regeneracja wymaga czasu (jak stwierdził Z. we wtorek… jemu się dalej wszystko trzęsie – a to doświadczony zawodnik) dwa, że mnogość anegdot, które cały czas wyłaniają się z otchłani, jest na tyle duża, że trzeba je selekcjonować, nie tylko ze względu na objętość tekstu…  Niemniej, właśnie z lekkim drżeniem rąk, wywołanym oczywiście ogromnymi emocjami jakich doznaliśmy przez dwa dni, podzielimy się w “kilku” słowach tym, czego świadkami byliśmy podczas weekendu. Nie da się ukryć, że rok po roku, na naszych oczach, tworzyła się historia, której byliśmy i jesteśmy integralną, dumną częścią.

Przygotowania

Kiedy w ostatniej kolejce rundy zasadniczej z trudem pokonaliśmy MOSiR Krosno, wróżyliśmy że ten zespół może w Play Off poszaleć, pomimo niskiego, 7. miejsca. No i poszalał docierając szturmem do finału. Beznadziejna gra Wojskowych w Orbicie nie napawała optymizmem przed wyjazdem na Podkarpacie, nie było jednak wyjścia i należało zorganizować wyjazd dwudniowy. Po raz pierwszy w naszej historii.

Żeby nie było za łatwo, sezon komunijno-weselny pozbawiał nas coraz to kolejnych opcji noclegowych. O ile zorganizowanie transportu okazało się łatwe (i znacznie tańsze, niż mistrz dzielenia szacował), to miejsce do spania udało się zaklepać dosłownie tuż przed startem wycieczki. I tu jednak nie obyło się bez niespodzianek – część “łóżek” zdążyli przejąć studenci z Zielonej Góry, a tych, które były wolne, miało być niemal o dziesięć za mało…

Skoro o liczbach mowa, to w sobotę do autokaru wsiadło 39 osób. Mniej niż się spodziewaliśmy po zainteresowaniu, ale i nie brakowało takich, którzy do końca walczyli, żeby pojechać. W przypadku B. miało to być możliwe jeżeli rzuci wypowiedzeniem w pracy. Ostatecznie pojechał, a jakim cudem zachował posadę, to pewnie sam nie wie.

W pogoń za nami udało się auto maturzystki z pasażerem (kto wymyślił egzaminy w sobotę?!) oraz trzy rozśpiewane cheerleaderki, ustalając naszą liczbę na sektorze na 44 osoby.

Sobota, czyli mlask, mlask

kronso-karteczkiPomimo opóźnienia na starcie, straszenia czasem jaki dzień wcześniej wykręcili na trasie zawodnicy, deszczu utrudniającego postoje i bardzo nerwowo nastawionego mistrza kierownicy (pseudonim operacyjny Guziec), tempo mieliśmy jak na nas nadzwyczajne. Tak dosłownie i w przenośni, chociaż niektórzy do pojazdu wsiadali bardzo bladzi.

Hitem, który ustawił całą wycieczkę, było hasło: jak te 150 kg poleci, to nas wszystkich zmiecie; jemu nic się nie stanie, ale z reszty nie będzie co zbierać! Liczbę postojów udało się ograniczyć do minimum – może poza jednym awaryjnym, ale oszczędźmy już suszenia głowy winnym.

Z pewnością jednak długo jeszcze nikt nie oszczędzi K., który jeszcze nie raz nabierze kolorów na dźwięk mlaskania.

Ostatecznie pod halę nie tylko się nie spóźniliśmy, ale udało się zajechać na niecałe dwie godziny przed czasem, dzięki czemu mogliśmy podziwiać jak służby mundurowe spalają publiczne pieniądze. Na samo spotkanie grzecznie oczekiwaliśmy wylegując się na zielonej trawce. W pełnym słońcu, które przywitało nas raczej wysoką temperaturą, co również miało wpływ na “zmęczenie” kilku podróżników. W tej sielskiej atmosferze trwała wyliczanka dlaczego będzie taki, a nie inny wynik po meczach w Krośnie i koniec końców na każdą jedną argumentację znajdywała się inna, podpowiadająca zgoła odmienne rozstrzygnięcie.

Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Z., dokonując abordażu na parkiet, chciał przekazać zawodnikom gospodarzy, że niekoniecznie będą mieli lekko w tym meczu, na co jeden z nich w panice wzywał ochronę. Zaowocowało to szczelnym kordonem i groźbami. Patrząc jednak, jak Stasiu Levy przyjmuje przez cały mecz płyny, można się było zastanawiać, czy to nie pilnowani powinni otoczyć “opieką” pilnujących.

Na drobny akapit wspomnienia zasługuje wielki nieobecny finałów – Rafał Glapiński. Swoim zachowaniem, tak we Wrocławiu, jak i w Krośnie, tylko potwierdził nasze przekonanie, że to zawodnik, któremu należy się wielki szacunek. Rafale – raz jeszcze – dziękujemy! Co nie zmienia faktu, że nerwowe bieganie i gestykulowanie a’la ‘Kogut’ po faulu Sulimy mógł sobie odpuścić… ;)

Mecz numer trzy w tej rywalizacji wielu zapadnie mocno w pamięć. To była istna esencja tego, co oferuje sport i koszykówka. Fatalna pierwsza połowa, po której byliśmy pełni czarnych myśli (a jeden z niżej podpisanych typował układ – sobota w ryj, niedziela do przodu), zryw w drugiej połowie, rollercoaster na całego w ostatniej ćwiartce. Podsumowaniem całego spotkania było ostatnie pół minuty. Strach w oczach, trójka Fliegera na remis, błąd 8 sekund MOSiRu i dziki szał radości… zamieniony w rozpacz po faulu w ataku przy wyprowadzaniu piłki z autu. W końcu pudło Łączyńskiego i dogrywka. Prawdziwe déjà vu z Ostrowa i Prudnika. Nawet pogubieni sędziowie się zgadzają, którzy chyba ominęli lekcje poświęcone błędowi kroków.

Bohaterem dnia bez wątpienia był Radek. Potężny blok, rzucanie się za piłką, skuteczne akcje w ataku… Dinozaur pokazał wielką klasę grając jedno z najlepszych spotkań w karierze.

krosno-sobotaDogrywka w zasadzie bez większej historii, po której mogliśmy głęboko odetchnąć z ulgą… i udać się do domu. Reakcje miejscowej publiki były bowiem skrajnie różne. Od bardzo przyjaznej, po bardzo wrogą (pojawiło się nawet CPJŚ). Inną ciekawostką były pytania do nas o wysokość przelewów jakie wpływają na nasze konta ze strony klubu. Za co? Za nasz doping. Nie wiem, czy był wśród nas ktokolwiek, kogo to nie zaskoczyło. Nasz doping był bowiem co najwyżej zadowalający, a na taką opinię wpływ miała średnia liczba zaangażowanych gardeł, długa podróż, ale przede wszystkim akustyka hali, która jest jedną z najtragiczniejszych w Polsce. Tym większe uznanie dla kibiców MOSiRu, którzy muszą się zmagać z tą beznadzieją co dwa tygodnie. Z drugiej strony wielkie słowa pochwały dla naszego Koguta, bo wyczyniał cuda aby nas pobudzić do śpiewu.

Z kolei po meczu zawodnicy wpadli na nasz sektor, a Radek rozdawał razy na lewo i prawo, próbując znaleźć w tłumie “kierownika”, albo prosząc o bis hitu weekendu Dla nas ten klub.

Pełni nadziei, w bardzo dobrych humorach, pomimo wyraźnie odczuwalnego zmęczenia, udaliśmy się na spoczynek… tzn. do miejsca, w którym niektórzy chcieli odpocząć, a cała reszta postanowiła im w tym trochę poprzeszkadzać na przekór usilnym zakazom ze strony szefostwa obiektu. Standardowo najbardziej ochoczo z panią wychowawczynią dyskutował Z., która postraszyła wzmożoną kontrolą asortymentu przywiezionego ze sobą, ale ostatecznie chyba stwierdziła, że to nie ma większego sensu.

krosno-spanieWspomniana pani nie mogła się nadziwić, skąd takie zainteresowanie u mundurowych naszą grupą. Ostatecznie sama przyznała, że sytuacja jest co najmniej chora.

Noc mijała na wzajemnych podchodach, wspólnych lekcjach, nadużywaniu telefonów i szeroko pojętej integracji. Nie udała się tylko próba wytłumaczenia zasad oraz grill – który ponoć ktoś gospodarzom… ukradł – a karkóweczki oraz kiełbaski trzeba było zbezcześcić na patelni. Nie mniej jednak jeszcze długo, pomimo obowiązującej ciszy nocnej dało się słyszeć peany o zbożu, bieszczadach…

Niedziela, czyli maraton trwa dalej

krosno-boiskoO tym, że będzie to długi dzień wiedzieli wszyscy, którzy wybrali się na tę eskapadę. W momencie, kiedy ostatnie niedobitki wraz z porannym wyciem (czy raczej – w tym przypadku – skrzeczeniem) koguta (tego za płotem, a nie w pokojach) kładły się spać, inni powoli i z lekką nieśmiałością otwierali zmęczone sobotą oczy, odkrywając uroki okolicy. “Oczy niebieskie mówią wprost, wczoraj wyjątkowo aktywna noc” śpiewał Kazik Staszewski. W tym przypadku noc i dzień… może niedosłownie, ale określenie “jestem kwadratowy” oddawało stany cielesne wielu imprezowiczów.

Hitem poranka był F., który dzień wcześniej osłaniał zmęczone oczy przyciemnianymi okularami nawet w cieniu i pomieszczeniach, a już w samą niedzielę poranny obchód rozpoczął w szlafroczku, którego nie powstydziłby się arcyksiążę. Wschód słońca przyniósł też radosną nowinę dla B., który dowiedział się, że wcale nie zgubił gotówki, a jedynie ją wykorzystał dzień wcześniej na opłacenie wyjazdu.

Czasu na regenerację teoretycznie nie było dużo. H. wręcz nie wierzył, że godzina 13 wyjazdu do Krosna na drugi mecz, jest godziną cokolwiek realną. Lokator pokoju o podwyższonym standardzie wykazał się jednak nosem i grupa zebrała się nawet przed czasem. Chwilę po tym, jak kierownik obiektu – pseudonim operacyjny “facetka” – dokonała inspekcji ośrodka, doznała ciężkiego szoku. Wszystko było posprzątane i w stanie używalności dla następnych pokoleń. Nawet “najdłużej oświetlone” pokoje… świeciły przykładem.

Będąc w Krośnie cztery godziny przed meczem (znacznie, ale to znacznie zimniejszym niż dzień wcześniej), rozpierzchliśmy się po mieście korzystając z czasu wolnego w różnorakich przybytkach rozrywkowych, gastronomicznych oraz handlowych. Największa grupa postanowiła umilić sobie czas wspólnym emocjonowaniem się meczem kopaczy, który – jak się ostatecznie okazało – był bez happy endu. Co nie znaczy, że w lokalu było smutno, o co zadbał Z. i nasz nadworny kuglarz. Utarg tygodnia zebrany w trzy godziny najbardziej ucieszył pana “Mululu”, a w momencie naszego wyjścia (jak kuna z agrestu) najgłośniej odetchnęła kelnerka, która po schodach zrobiła dystans podobny do olimpijskiego. Inna grupa wybrała tereny rekreacyjne przy rzece, efektem czego były akcesoria Gandalfa “Zielonego” przyniesione przez W.

W tak zwanym międzyczasie do Krosna docierały posiłki. Dwóch dżentelmenów postanowiło wyjechać 6:40 PKS-em, z przesiadką w Krakowie. Kolejne dwie panie wybrały opcję niewiele wygodniejszą – wyjechały jakieś 2-3 godziny późniejszym kursem. Oprócz wymienionej czwórki na nasz sektor dojechało jeszcze jedno auto mające cztery gardła na pokładzie, ostatecznie zwiększając naszą liczbę do 52 osób.

Tym sposobem, posileni (może poza H., który wyraźnie pobladł od zakupionych smakołyków) i podbudowani, udaliśmy się w kierunku hali na ostateczna rozgrywkę. (Przynajmniej tego oczekiwaliśmy). Jeszcze na rozgrzewce ten sam H. dojrzał krzyż na ścianie za ławką rezerwowych Śląska. Stwierdzeniem “Bóg jest z nami” może nie poprawił nastroju B., który odliczał minuty do końca wyjazdu, ale chyba miał rację. Zresztą obydwa dni za ławką rezerwowych spędził Maciej Zieliński i jak widać po końcowym efekcie, osoba prezesa/kapitana wpłynęła na zawodników mobilizująco.

krosno-radek-zielonyJak zwykle najwięcej anegdot przyniosły rozmowy z miejscowymi. Jeden z nich opowiadał o trójkącie we Wrocławiu przy ulicach Grabiszyńskiej i Świebodzkiej, oraz o zabawach kośćmi na cmentarzu. Innego z kolei bardzo zastanawiało co jest zakopane pod Halą Ludową i czy nam to nie przeszkadza. Wreszcie starszy wiekiem jegomość nie mógł się nadziwić, że nie odbywamy żadnych treningów dopingu, a wszystko co prezentujemy to zasługa lat doświadczenia i miłości do Śląska (chociaż czasem by się trening przydał, a dobry opierdol zawsze).

Pierwsza połowa niedzielnego pojedynku pokazała dwie rzeczy – że MOSiR, mówiąc potocznie, najwyraźniej już spuchł oraz że zostało nam… dwadzieścia minut do ekstraklasy. Po pięciu latach, brzmiało to jak bajka. Można się nawet zastanawiać, czy gdyby nie zgubienie rytmu po paru spięciach z sędziami, Śląsk nie odjechałby na jeszcze bezpieczniejszy dystans.

W drugiej odsłonie gospodarze spróbowali jeszcze podjąć rękawicę, ale kiedy w końcu, z wielkim wysiłkiem, doszli nas na jeden punkt, Śląsk spiął pośladki i na więcej rywalowi nie pozwolił.

krosno-amokA po meczu był amok. Wspólne śpiewy, podskoki, szampan, uściski, piątki i tańce. Obcięta siatka i Radek z nią na szyi. Zielony ze łzami. Zresztą nie tylko on, a jak prawdziwy chłop płacze to musi być święto. Norbert na bębnie. Moment, w którym wszyscy ruszyli z miejsc w stylu argentyńskim i trybuna się dość mocno zatrzęsła na pewno pozostanie w pamięci. Rywale gratulowali nam awansu, a my im drugiego miejsca i walki do samego końca.

Tylko, kiedy już pierwsze krople szampana opadły, B. zupełnie serio zapytał – kiedy gramy finały?

krosno-ekipaTak więc w tym miejscu oficjalne podziękowania dla każdego kto miał wkład w ten historyczny awans, dla nieobecnych – Przemka Hajnsza oraz Artura Wnętrzaka i… I po kolei:  Maks KulonTomek Ochońko, Krzysiek Sulima,  Radziu Hyży,  Tomek ProstakPaweł Bochenkiewicz, Adrian Mroczek-TruskowskiNobert Kulon, Michał Gabiński, Marcin Flieger, Łukasz Diduszko,  Paweł Kikowski, trenerzy Tomasz Jankowski, Jerzy Chudeusz, Łukasz Grudniewski, genialny maser Marcin Janusiak i wszyscy, którzy zapracowali na spełnienie naszych marzeń – DZIĘKUJEMY!

J. i K. wykorzystali jeszcze chwilę nieuwagi, by wpaść do szatni zawodników, gdzie Dinozaur trzymał się kurczowo obciętej siatki grożąc, że nikomu jej nie odda, a Norbert z Tomkiem Ochońko ciął drugą dzieląc się z każdym po trochu. Trenerzy zostali oblani i sparodiowani, a śpiewom nie było końca…

Osobne gratulacje należą się podejrzanemu na wskroś G., który zakończył sezon wynikiem 17 (!!) wyjazdów na 18, które się odbyły w naszym wykonaniu. Brawo!

Powrót, czyli sialalalaliliaa…

krosno-zielonyRok temu pisaliśmy, że nasz powrót z Ostrowa był naznaczony najlepszą imprezą w historii tego klubu kibica. Niestety, nie przebiliśmy zeszłorocznej balangi (ale spokojnie….), chyba ze względu na kondycję jej uczestników, gdyż do samego Wrocławia najgłośniej balowali Ci, którzy sensowniej rozłożyli siły przez sobotę i niedzielę, podczas gdy reszta – z całą pewnością szczęśliwa – ale jednak dogorywała po takim maratonie :) Około godziny drugiej w nocy okazało się, że wśród nas jest strong-woman, która w kilku słowach poderwała 150 kg zawstydzając dwóch, siłujących się z ciężarem chłopów.

Nie podamy zbyt wielu szczegółów zostawiając je dla siebie, jakkolwiek po tylu godzinach w autobusie powitanie pod Kosynierką było wystarczająco wesołe, kolorowe i huczne. W dodatku zjawiło się kilka osób, których wyraźnie zabrakło z nami w Krośnie, ale widok ich rozradowanych twarzy oczekujących naszej wycieczki o 4 nad ranem był wystarczającą rekompensatą :)

2013-05-13 05.12.44W tym roku nastąpiła zmiana warty wśród “linoskoczków”. Mateusza Płatka godnie zastąpił Maksym Kulon, który o 5 nad ranem wdrapał się na pręgierz we wrocławskim rynku, świętując awans do ekstraklasy. Jedynie przed zejściem zadzwonił do starszego kolegi zapytać, jak wrócić na ziemię. Miejmy nadzieję, że za rok również będą powody do wspinaczki porannej… Być może inną ciekawą tradycję zapoczątkował nasz “żubr”, który urywając się spod kurateli Z. i H. postanowił sprawdzić głębokość Bajkału od strony Ratusza.

Z pręgierza impreza przeniosła się w wygodniejsze miejsce, gdzie można było wylać sobie żale, sprawdzić krzesła, poderwać do śpiewu publikę i bliżej zapoznać z tymi z bohaterów sezonu, którzy do tego etapu dotrwali.

Nie dało się wszystkiego zanotować, zapamiętać, zapisać. Na całe szczęście starszy z braci D. nic nie obiecywał wzorem swojego młodszego brata, bo ówczesna obietnica mistrzostwa, złożona w roku 2008, okazała się klątwą… chociaż czy, aby na pewno? Osobną kwestią związaną z bratem D. jest jego “nikła” waga. Jak stwierdził jeden z uczestników zabawy, gdyby ważył więcej byłby jeszcze lepszy i za nic nie przyjmował argumentacji o szybkości i skoczności. Nasz Żubr z kolei, z wielkim przejęciem głosił peany na cześć naszego rudowłosego weterana, a swoim marzeniem wykazał się rzadko spotykanym zrozumieniem kibiców. H. podsumował krótko: on już jest nasz! cokolwiek by się nie działo, on już jest nasz!

Nie mniej zaskoczył nas nasz rozgrywający, chwaląc sobie “przebój”, który pojawił się na półfinale z Toruniem. Jak stwierdził, na dźwięk tego okrzyku dostaje ciary na plecach i dodatkowy zapas adrenaliny do żył.

W temacie spragnionych nie znaleźliśmy consensusu i dla jednych to pigwa jest mistrzem, a dla innych orzech. Tak więc zmuszeni jesteśmy postawić równość wobec obydwu specyfików. Tę klasyfikację koniecznie chciał rozdzielić porucznik F., który awans świętował zieloną herbatką, podczas gdy cała reszta raczyła się środkami o barwie złocistej. Może nie cała, bo niektórzy woleli mieć większą przejrzystość i jasność umysłu, w czym przodował “nasz nurek z puszczy”. Taka postawa bardzo by ucieszyła Guźca, ale końcowe efekty już bardziej H., do którego wspomniany raczył stwierdzić, że zamula browarem i nic z tego nie wynika (na szczęście nas wszystkich).

krosno-kosynierzyBalangę starali się nieskutecznie zakłócić nieproszeni goście w osobach miejscowego luja, który chyba po prostu chciał zebrać autografy (zamiast zarobionej monety) – najlepiej od Kazimierza Wielkiego i Mieszka I oraz osobniczka nad wyraz mocno opalona, natarczywie dopytująca się o to, czy aby wszystko jest “dobzie”. No więc było bardzo dobzie i bez niej do około godziny 8.30. Chociaż, jak dochodzą słuchy, impreza trwa dalej…

tak więc do zobaczenia w przyszłym sezonie – notkę z bólem i kacem spisywali: młody kogut, stary pierdziel oraz renegat

13.05.1901 – 25.05.1948

Witold_Pilecki_1Redakcja była wczoraj wysoce niedysponowana, zatem dopiero z opóźnieniem wpis ku czci Rotmistrza Witolda Pileckiego, bohatera Polski, zamordowanego przez zdrajców narodu, który wczoraj obchodził 112 rocznicę urodzin.

Uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, kampanii wrześniowej, na ochotnika przedostał się jako więzień do Auschwitz, by zorganizować ruch oporu i zebrać informacje o obozie. W nagrodę katowany, a następnie stracony strzałem w tył głowy przez komunistów.

Cześć i Chwała Bohaterom!

A relacja z szalonego weekendu najwcześniej wieczorem.