Quo Vadis Śląsku? Znowu…

Rok 2015 przypieczętowaliśmy kolejną, 9. z rzędu porażką na ligowych parkietach. Nie mówimy tu o wynikach Śląska w II lidze, kiedy to ekstraklasowa drużyna została wycofana z rozgrywek. Mówimy o wynikach drużyny, która w ciężkich i niezapomnianych bojach, z nożem na gardle i kijem bejsbolowym na kroczu awansowała w wielkim stylu do PLK prosto z II ligi. Zaścianka koszykówki. Odkąd wróciliśmy tam gdzie nasze miejsce zdobyliśmy Puchar Polski oraz… po raz pierwszy w historii nie awansowaliśmy do fazy Play-Off, odpadliśmy w 1/4 Play-Off z nad wyraz przeciętnymi na tamten czas Czarnymi Słupsk i choć do zwycięstwa było blisko, kilka sekund, kilka rzutów to jednak były bęcki. No i sezon obecny… Już pisałem o tym co sądzę o tym sezonie w naszym wykonaniu, wtedy jeszcze mieliśmy 4 obcokrajowców więcej, a młodym wychowankom doradzałem ucieczkę z Wrocławia. To się pozmieniało… podstawową jedynką ekstraklasowego Śląska jest Norbet Kulon, a starnieri mamy sztuk 1.

Każde spojrzenie w tabelę to szok, niedowierzanie, pukanie się w czoło i zniechęcenie. To co stało się przez 2.5 roku od awansu z I ligi, najlepiej oddaje słynna już pierwsza strona dziennika Fakt. Puchar Polski nie ratuje tych trzech sezonów. Błąd za błędem i pewnie brak szczęścia. Coś zostało ewidentnie, jakby to ująć łagodnie… dokumentnie spierdolone. A przecież to nie tak miało być przyjaciele. Wszystko nie tak, i Śląsk i My. Zęby bolą bo atmosfera jest najzwyczajniej chujowa. A było już momentami znakomicie, zwłaszcza w zeszłym sezonie, np. na meczu z Turowem, kiedy hala żyła jak niegdyś i jak nigdy żywo reagowała na beznadziejne sędziowanie.

Pozostaje mieć nadzieję, że szkoła jaką przechodzą obecnie nasi zawodnicy, Polscy zawodnicy, zaprocentuje już za chwilę, za momencik. Przyjemnie ogląda się to jak walczą. Taka degrengolada nie może trwać wiecznie, udało się wygrzebać z mułu poniżej dna, więc i od dna powinniśmy się odbić. Trzeba zakasać rękawy… Jeszcze kilka lat temu żywe były wspomnienia złotych czasów WKS-u, bo miały miejsce można by rzec “wczoraj”, przedostatni medal zdobyliśmy w 2007 roku. Nagle z wczoraj zrobiło się kiedyś, a z dzisiaj zrobiło się przedwczoraj. Jakie będzie jutro?

Chuj dupa i kamieni kupa czyli dramat w każdej odsłonie

Cały sezon 2015/2016 jak na razie to porażka. W zasadzie kompromitacja. Dosłownie wszystko jest źle i żaden element do siebie nie pasuje. To czy jeszcze da się cokolwiek uratować, dopiero się okaże.

12336366_1154138777948064_1237822263_n

Terminarz jest do dupy

Obecnie mamy maraton spotkań w roli gospodarza. Poczynając od pseudo pucharów europejskich mamy kolejno mecze u siebie w dniach 2, 7, 11 i 21 grudnia. Mecze ligowe w poniedziałki to porażka (w piątki też), nie wiem na jakiej zasadzie ustala się ten terminarz – jeśli poprzez losowanie to sugeruje zmienić maszynę losującą, chyba że chodzi o dostępność Hali Orbita, ale nie wierzę, że w tym temacie nie można dojść do porozumienia.

Każdy mecz powinien być świętem, wielkim wydarzeniem na które się czeka z niecierpliwością. Przez takie, a nie inne ułożenie terminarza wszystko to powszednieje do bólu, a chyba nie o to chodzi? W weekendy: dom, wyjazd, dom, wyjazd i w środku tygodnia puchar krajowy albo puchary europejskie – taka forma byłaby zdrowa. Tyle że u nas stoi wszystko na głowie, mecze w poniedziałki, wtorki, środy, albo w niedziele o 20.00 kiedy większość ludzi myśli o zbliżającym się poniedziałku. A przepraszam, może chodzi o wzorce rodem z NBA. Nie tędy droga, nigdy nie było i nie będzie u nas NBA, mamy natomiast w lidze 17 zespołów, w końcu można zapłacić i grać (w sumie to czemu by nie 20?) to i trzeba było upchnąć w terminarzu 32 spotkania.

Europejskie pucha(hahahaha)ry

W piłce nożnej, pod egidą UEFA był rozgrywany Puchar Intertoto, plejada potęg jaka tam występowała przyprawiała o zawrót głowy. Te puchary w których aktualnie występujemy, mają dla mnie właśnie taką renomę jak ów rozgrywki UEF-y. Bo niby jakim cudem my w nich gramy skoro zajęliśmy miejsca 5-8 w lidze? Jak po pierwszych meczach cytowałem stwierdzenie „odpuszczamy ligę bo puchary”, to jeszcze było zabawnie. Po porażkach u siebie ze Startem Lublin, Zastalem Zielona Góra, Polskim Cukrem Toruń, Polfarmexem Kutno i Turowem Zgorzelec już nikomu do śmiechu nie jest. Jedynym sensowym argumentem przemawiającym za tymi rozgrywkami jest jakiś strumyczek pieniędzy który ewentualnie może do nas dopłynąć. Skądkolwiek…

Skład bez ładu i składu

Prawda jest taka że tego się nie chce oglądać. Przyjemniej się oglądało mecze w 1 i 2 lidze, tam był jakiś cel postawiony, wszystkim zależało na wyniku to i atmosfera była lepsza. A już do szału może doprowadzić świadomość, że w tych zakichanych rozgrywkach FIBA nagle się „naszym” chce, a kiedy przychodzi mecz w PLK, dopada ich taka niemoc, że zęby bolą ze zgrzytania. Zresztą odnośnie 1 czy 2 ligi to jestem przekonany, że Śląsk pierwszoligowy z sezonu zakończonego awansem wygrałby przynajmniej 10. oczkami z obecnym, bo ten ogólnie rzecz biorąc jest zbieraniną bez umiejętności, a co najgorsze bez charakteru. Daj Bóg! żebym mógł odszczekać te słowa.

Co sezon wymieniamy większość zawodników, nawet tych którzy w jakimś stopniu się sprawdzili. W bieżącym kaleczą nas najboleśniej zawodnicy typu Danny Gibson, Robert Tomaszek (to on umie biegać?), Robert Skibniewski, Jan Grzeliński… albo byli zawodnicy Śląska albo z Wrocławia. Nie będę się znęcał.

Trener?

Bardzo mi się nie podoba to co powiedział nasz trener po ostatnim meczu. Za stroną oficjalną:

“Są chyba dwa logiczne powody, dla których wygrywamy w Europie, a nie udaje nam się to w PLK. Pierwszy to zasady – czyli konieczność wystawiania bez przerwy przynajmniej dwóch polskich zawodników na parkiecie w Tauron Basket Lidze. W rozgrywek FIBA tego nie ma, choć ja nie korzystałem z tego jakoś często w poprzednich meczach. Dzisiaj jednak trochę minut graliśmy czwórką Amerykanów na parkiecie.”

Może i przepis o obowiązkowych dwóch Polakach na parkiecie jest głupi… ale to wypowiedź jest smutna. Dramat najogólniej. Przekaz jest taki: Norbert, Maksym, i inni – uciekajcie stąd, jeśli chcecie grać i osiągnąć coś poza odciskami i nie chodzi mi o ten na nogach od biegania. Lepiej grać 5-tką czarnoskórych joł joł braci. Są super. Bo nie ma drogi na skróty! 

A skoro już przy trenerze jesteśmy. Zamieniliśmy jednego co go załatwił mały czarny, na drugiego co chciał/zgodził się na 5 czarnych, żeby go z powrotem zamienić na tego pierwszego. Brawo. Jeszcze lepsze jest to, że dostał na asystenta tego, którego usilnie za wszelką ceną nie wpuszczał na parkiet. Pomimo tego, że wielokrotnie prosiło się o to w mniejszym bądź większym stopniu. Choćby na 5 minut.

Wyniki.

Najlepszym podsumowaniem wyników w tym sezonie jest ten fragment filmu “Jak się pozbyć celulitu”.

Dzisiaj przegraliśmy kolejny mecz, znowu u siebie. Tzw. derby z Turowem Zgorzelec. Kiedy oglądaliśmy drugoligowe baty młodocianych koszykarzy Śląska podczas banicji po wycofaniu przez Siemińskiego, nawet dało się to zrozumieć, usprawiedliwić, że przecież się uczą grać itd. Jak pierwszy raz w historii nie awansowaliśmy do play off PLK, po awansie z 1 ligi, pomyślałem że to wstyd ale może beniaminek musi zapłacić frycowe. W zeszłym roku wcale nie mniejsze rozczarowanie nastąpiło w 1/4 finałów play off, kiedy to dostaliśmy bęcki 0-3 od raczej średniej ekipy Czarnych Słupsk, a właściwie od jednego czarnego… ale przynajmniej “jakoś” to było. Tak w tym sezonie… porażki, kompromitacje, beznadzieja i wstyd, ale bardzo pragnę wierzyć, że przekujemy to wszystko w “coś” godnego. Przecież mówimy o bilansie klubu który zdobył 35 medali mistrzostw Polski w swojej historii. 

Pozytywów nie ma

Kosynierzy jego mać. Chciałem wrzucić kamyczek do naszego ogródka, ale aktualnie to powinien być nie kamyczek a głaz i nie ogródka, a raczej doniczki. Nie mniej jednak, wśród niewielu ale wielka wiara ciągle się tli… Wrocław od zawsze poddaje się ostatni…

I cały misterny plan…

I w pi…u.

We wczorajszym meczu z Rosą Radom zakończonym sromotną porażką, najlepszym co mieliśmy do zaprezentowania były nowe stroje wyjazdowe. Przyznaję szczerze, że trafiły w mój gust. Gdyby tak dodać jeszcze do nich odrobinę czerwieni śmiało można by napisać, że są najładniejsze  od wielu lat. Inna sprawa, że i tak są bardzo efektowne. Brawo.

I wylądował.

Tym samym zakończyła się nasza dobra passa 7-iu zwycięstw z rzędu. Oczywiście wielka szkoda, niemniej jednak nie ma co załamywać rąk. Teoretycznie nikt się nie spodziewał tak dobrych rezultatów, tylko… halo, halo! WKS Śląsk do czegoś zobowiązuje, tak więc zapomnieć rezultat, wyciągnąć wnioski z porażki i krok po kroczku do celu.

I cały misterny plan.

Coś nie zagrało w Radomiu skoro jako zespół notujemy 5 asyst i 13 strat. Z czego nasi rozgrywający popisują się… 1 – słownie jedną – asystą przez 40 minut. Nie ten poziom?

Tym bardziej smuci fakt, że do Gliwic oddaliśmy Norberta  Kulona… Do tego jakoś tak po cichu… Wcale nie pociesza fakt, że w 1. lidze raczej nie nabawi się odcisków na tyłku od przesiadywania na ławce. Teraz zaszczytna rola kontroli poziomu twardości krzesełek/ławek rezerwowych przypadać będzie Arturowi Wnętrzakowi.

Bardzo niefajnie.

Teraz Justyna będzie wybijać rytm

gameofthrones1373-1369178308Panie zapłakały, panowie pogratulowali… albo poklepali po plecach znając niedolę w którą udał się kolega Bartosz. Choć byli i tacy, co chcieli unieważnić zaślubiny, bo zamiast odpowiednich przygotowań tydzień wcześniej, pan Młody pobalował, ale z Arabami. A miał być szlafrok i okulary jak w Krośnie… Ale nie ma co smęcić, czas się radować.

Z radością F. powitał bramę, którą obdarował aż nazbyt hojnie, głównie chyba przez zamieszanie w trójkolorowej mgle, która na chwilę zakryła część wrocławskiego Uniwersytetu. Podarunkami nieco osłodził H. gorycz cisnącego paska.

Czas się zatem powtórzyć – drodzy Justyno oraz Bartoszu – życzymy Wam szczęśliwej wspólnej drogi, skutecznego unikania na niej tak wybojów, jak i mandatów, dużo zdrowia oraz po prostu pomyślności! Sto lat!

Kwadratowi, zezowaci hej, hej…

Słowem wstępu (do epopei)

krosno-radoscTę relację pisało się dużo trudniej niż zeszłoroczną zwieńczającą awans w Ostrowie. Raz, że regeneracja wymaga czasu (jak stwierdził Z. we wtorek… jemu się dalej wszystko trzęsie – a to doświadczony zawodnik) dwa, że mnogość anegdot, które cały czas wyłaniają się z otchłani, jest na tyle duża, że trzeba je selekcjonować, nie tylko ze względu na objętość tekstu…  Niemniej, właśnie z lekkim drżeniem rąk, wywołanym oczywiście ogromnymi emocjami jakich doznaliśmy przez dwa dni, podzielimy się w “kilku” słowach tym, czego świadkami byliśmy podczas weekendu. Nie da się ukryć, że rok po roku, na naszych oczach, tworzyła się historia, której byliśmy i jesteśmy integralną, dumną częścią.

Przygotowania

Kiedy w ostatniej kolejce rundy zasadniczej z trudem pokonaliśmy MOSiR Krosno, wróżyliśmy że ten zespół może w Play Off poszaleć, pomimo niskiego, 7. miejsca. No i poszalał docierając szturmem do finału. Beznadziejna gra Wojskowych w Orbicie nie napawała optymizmem przed wyjazdem na Podkarpacie, nie było jednak wyjścia i należało zorganizować wyjazd dwudniowy. Po raz pierwszy w naszej historii.

Żeby nie było za łatwo, sezon komunijno-weselny pozbawiał nas coraz to kolejnych opcji noclegowych. O ile zorganizowanie transportu okazało się łatwe (i znacznie tańsze, niż mistrz dzielenia szacował), to miejsce do spania udało się zaklepać dosłownie tuż przed startem wycieczki. I tu jednak nie obyło się bez niespodzianek – część “łóżek” zdążyli przejąć studenci z Zielonej Góry, a tych, które były wolne, miało być niemal o dziesięć za mało…

Skoro o liczbach mowa, to w sobotę do autokaru wsiadło 39 osób. Mniej niż się spodziewaliśmy po zainteresowaniu, ale i nie brakowało takich, którzy do końca walczyli, żeby pojechać. W przypadku B. miało to być możliwe jeżeli rzuci wypowiedzeniem w pracy. Ostatecznie pojechał, a jakim cudem zachował posadę, to pewnie sam nie wie.

W pogoń za nami udało się auto maturzystki z pasażerem (kto wymyślił egzaminy w sobotę?!) oraz trzy rozśpiewane cheerleaderki, ustalając naszą liczbę na sektorze na 44 osoby.

Sobota, czyli mlask, mlask

kronso-karteczkiPomimo opóźnienia na starcie, straszenia czasem jaki dzień wcześniej wykręcili na trasie zawodnicy, deszczu utrudniającego postoje i bardzo nerwowo nastawionego mistrza kierownicy (pseudonim operacyjny Guziec), tempo mieliśmy jak na nas nadzwyczajne. Tak dosłownie i w przenośni, chociaż niektórzy do pojazdu wsiadali bardzo bladzi.

Hitem, który ustawił całą wycieczkę, było hasło: jak te 150 kg poleci, to nas wszystkich zmiecie; jemu nic się nie stanie, ale z reszty nie będzie co zbierać! Liczbę postojów udało się ograniczyć do minimum – może poza jednym awaryjnym, ale oszczędźmy już suszenia głowy winnym.

Z pewnością jednak długo jeszcze nikt nie oszczędzi K., który jeszcze nie raz nabierze kolorów na dźwięk mlaskania.

Ostatecznie pod halę nie tylko się nie spóźniliśmy, ale udało się zajechać na niecałe dwie godziny przed czasem, dzięki czemu mogliśmy podziwiać jak służby mundurowe spalają publiczne pieniądze. Na samo spotkanie grzecznie oczekiwaliśmy wylegując się na zielonej trawce. W pełnym słońcu, które przywitało nas raczej wysoką temperaturą, co również miało wpływ na “zmęczenie” kilku podróżników. W tej sielskiej atmosferze trwała wyliczanka dlaczego będzie taki, a nie inny wynik po meczach w Krośnie i koniec końców na każdą jedną argumentację znajdywała się inna, podpowiadająca zgoła odmienne rozstrzygnięcie.

Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Z., dokonując abordażu na parkiet, chciał przekazać zawodnikom gospodarzy, że niekoniecznie będą mieli lekko w tym meczu, na co jeden z nich w panice wzywał ochronę. Zaowocowało to szczelnym kordonem i groźbami. Patrząc jednak, jak Stasiu Levy przyjmuje przez cały mecz płyny, można się było zastanawiać, czy to nie pilnowani powinni otoczyć “opieką” pilnujących.

Na drobny akapit wspomnienia zasługuje wielki nieobecny finałów – Rafał Glapiński. Swoim zachowaniem, tak we Wrocławiu, jak i w Krośnie, tylko potwierdził nasze przekonanie, że to zawodnik, któremu należy się wielki szacunek. Rafale – raz jeszcze – dziękujemy! Co nie zmienia faktu, że nerwowe bieganie i gestykulowanie a’la ‘Kogut’ po faulu Sulimy mógł sobie odpuścić… ;)

Mecz numer trzy w tej rywalizacji wielu zapadnie mocno w pamięć. To była istna esencja tego, co oferuje sport i koszykówka. Fatalna pierwsza połowa, po której byliśmy pełni czarnych myśli (a jeden z niżej podpisanych typował układ – sobota w ryj, niedziela do przodu), zryw w drugiej połowie, rollercoaster na całego w ostatniej ćwiartce. Podsumowaniem całego spotkania było ostatnie pół minuty. Strach w oczach, trójka Fliegera na remis, błąd 8 sekund MOSiRu i dziki szał radości… zamieniony w rozpacz po faulu w ataku przy wyprowadzaniu piłki z autu. W końcu pudło Łączyńskiego i dogrywka. Prawdziwe déjà vu z Ostrowa i Prudnika. Nawet pogubieni sędziowie się zgadzają, którzy chyba ominęli lekcje poświęcone błędowi kroków.

Bohaterem dnia bez wątpienia był Radek. Potężny blok, rzucanie się za piłką, skuteczne akcje w ataku… Dinozaur pokazał wielką klasę grając jedno z najlepszych spotkań w karierze.

krosno-sobotaDogrywka w zasadzie bez większej historii, po której mogliśmy głęboko odetchnąć z ulgą… i udać się do domu. Reakcje miejscowej publiki były bowiem skrajnie różne. Od bardzo przyjaznej, po bardzo wrogą (pojawiło się nawet CPJŚ). Inną ciekawostką były pytania do nas o wysokość przelewów jakie wpływają na nasze konta ze strony klubu. Za co? Za nasz doping. Nie wiem, czy był wśród nas ktokolwiek, kogo to nie zaskoczyło. Nasz doping był bowiem co najwyżej zadowalający, a na taką opinię wpływ miała średnia liczba zaangażowanych gardeł, długa podróż, ale przede wszystkim akustyka hali, która jest jedną z najtragiczniejszych w Polsce. Tym większe uznanie dla kibiców MOSiRu, którzy muszą się zmagać z tą beznadzieją co dwa tygodnie. Z drugiej strony wielkie słowa pochwały dla naszego Koguta, bo wyczyniał cuda aby nas pobudzić do śpiewu.

Z kolei po meczu zawodnicy wpadli na nasz sektor, a Radek rozdawał razy na lewo i prawo, próbując znaleźć w tłumie “kierownika”, albo prosząc o bis hitu weekendu Dla nas ten klub.

Pełni nadziei, w bardzo dobrych humorach, pomimo wyraźnie odczuwalnego zmęczenia, udaliśmy się na spoczynek… tzn. do miejsca, w którym niektórzy chcieli odpocząć, a cała reszta postanowiła im w tym trochę poprzeszkadzać na przekór usilnym zakazom ze strony szefostwa obiektu. Standardowo najbardziej ochoczo z panią wychowawczynią dyskutował Z., która postraszyła wzmożoną kontrolą asortymentu przywiezionego ze sobą, ale ostatecznie chyba stwierdziła, że to nie ma większego sensu.

krosno-spanieWspomniana pani nie mogła się nadziwić, skąd takie zainteresowanie u mundurowych naszą grupą. Ostatecznie sama przyznała, że sytuacja jest co najmniej chora.

Noc mijała na wzajemnych podchodach, wspólnych lekcjach, nadużywaniu telefonów i szeroko pojętej integracji. Nie udała się tylko próba wytłumaczenia zasad oraz grill – który ponoć ktoś gospodarzom… ukradł – a karkóweczki oraz kiełbaski trzeba było zbezcześcić na patelni. Nie mniej jednak jeszcze długo, pomimo obowiązującej ciszy nocnej dało się słyszeć peany o zbożu, bieszczadach…

Niedziela, czyli maraton trwa dalej

krosno-boiskoO tym, że będzie to długi dzień wiedzieli wszyscy, którzy wybrali się na tę eskapadę. W momencie, kiedy ostatnie niedobitki wraz z porannym wyciem (czy raczej – w tym przypadku – skrzeczeniem) koguta (tego za płotem, a nie w pokojach) kładły się spać, inni powoli i z lekką nieśmiałością otwierali zmęczone sobotą oczy, odkrywając uroki okolicy. “Oczy niebieskie mówią wprost, wczoraj wyjątkowo aktywna noc” śpiewał Kazik Staszewski. W tym przypadku noc i dzień… może niedosłownie, ale określenie “jestem kwadratowy” oddawało stany cielesne wielu imprezowiczów.

Hitem poranka był F., który dzień wcześniej osłaniał zmęczone oczy przyciemnianymi okularami nawet w cieniu i pomieszczeniach, a już w samą niedzielę poranny obchód rozpoczął w szlafroczku, którego nie powstydziłby się arcyksiążę. Wschód słońca przyniósł też radosną nowinę dla B., który dowiedział się, że wcale nie zgubił gotówki, a jedynie ją wykorzystał dzień wcześniej na opłacenie wyjazdu.

Czasu na regenerację teoretycznie nie było dużo. H. wręcz nie wierzył, że godzina 13 wyjazdu do Krosna na drugi mecz, jest godziną cokolwiek realną. Lokator pokoju o podwyższonym standardzie wykazał się jednak nosem i grupa zebrała się nawet przed czasem. Chwilę po tym, jak kierownik obiektu – pseudonim operacyjny “facetka” – dokonała inspekcji ośrodka, doznała ciężkiego szoku. Wszystko było posprzątane i w stanie używalności dla następnych pokoleń. Nawet “najdłużej oświetlone” pokoje… świeciły przykładem.

Będąc w Krośnie cztery godziny przed meczem (znacznie, ale to znacznie zimniejszym niż dzień wcześniej), rozpierzchliśmy się po mieście korzystając z czasu wolnego w różnorakich przybytkach rozrywkowych, gastronomicznych oraz handlowych. Największa grupa postanowiła umilić sobie czas wspólnym emocjonowaniem się meczem kopaczy, który – jak się ostatecznie okazało – był bez happy endu. Co nie znaczy, że w lokalu było smutno, o co zadbał Z. i nasz nadworny kuglarz. Utarg tygodnia zebrany w trzy godziny najbardziej ucieszył pana “Mululu”, a w momencie naszego wyjścia (jak kuna z agrestu) najgłośniej odetchnęła kelnerka, która po schodach zrobiła dystans podobny do olimpijskiego. Inna grupa wybrała tereny rekreacyjne przy rzece, efektem czego były akcesoria Gandalfa “Zielonego” przyniesione przez W.

W tak zwanym międzyczasie do Krosna docierały posiłki. Dwóch dżentelmenów postanowiło wyjechać 6:40 PKS-em, z przesiadką w Krakowie. Kolejne dwie panie wybrały opcję niewiele wygodniejszą – wyjechały jakieś 2-3 godziny późniejszym kursem. Oprócz wymienionej czwórki na nasz sektor dojechało jeszcze jedno auto mające cztery gardła na pokładzie, ostatecznie zwiększając naszą liczbę do 52 osób.

Tym sposobem, posileni (może poza H., który wyraźnie pobladł od zakupionych smakołyków) i podbudowani, udaliśmy się w kierunku hali na ostateczna rozgrywkę. (Przynajmniej tego oczekiwaliśmy). Jeszcze na rozgrzewce ten sam H. dojrzał krzyż na ścianie za ławką rezerwowych Śląska. Stwierdzeniem “Bóg jest z nami” może nie poprawił nastroju B., który odliczał minuty do końca wyjazdu, ale chyba miał rację. Zresztą obydwa dni za ławką rezerwowych spędził Maciej Zieliński i jak widać po końcowym efekcie, osoba prezesa/kapitana wpłynęła na zawodników mobilizująco.

krosno-radek-zielonyJak zwykle najwięcej anegdot przyniosły rozmowy z miejscowymi. Jeden z nich opowiadał o trójkącie we Wrocławiu przy ulicach Grabiszyńskiej i Świebodzkiej, oraz o zabawach kośćmi na cmentarzu. Innego z kolei bardzo zastanawiało co jest zakopane pod Halą Ludową i czy nam to nie przeszkadza. Wreszcie starszy wiekiem jegomość nie mógł się nadziwić, że nie odbywamy żadnych treningów dopingu, a wszystko co prezentujemy to zasługa lat doświadczenia i miłości do Śląska (chociaż czasem by się trening przydał, a dobry opierdol zawsze).

Pierwsza połowa niedzielnego pojedynku pokazała dwie rzeczy – że MOSiR, mówiąc potocznie, najwyraźniej już spuchł oraz że zostało nam… dwadzieścia minut do ekstraklasy. Po pięciu latach, brzmiało to jak bajka. Można się nawet zastanawiać, czy gdyby nie zgubienie rytmu po paru spięciach z sędziami, Śląsk nie odjechałby na jeszcze bezpieczniejszy dystans.

W drugiej odsłonie gospodarze spróbowali jeszcze podjąć rękawicę, ale kiedy w końcu, z wielkim wysiłkiem, doszli nas na jeden punkt, Śląsk spiął pośladki i na więcej rywalowi nie pozwolił.

krosno-amokA po meczu był amok. Wspólne śpiewy, podskoki, szampan, uściski, piątki i tańce. Obcięta siatka i Radek z nią na szyi. Zielony ze łzami. Zresztą nie tylko on, a jak prawdziwy chłop płacze to musi być święto. Norbert na bębnie. Moment, w którym wszyscy ruszyli z miejsc w stylu argentyńskim i trybuna się dość mocno zatrzęsła na pewno pozostanie w pamięci. Rywale gratulowali nam awansu, a my im drugiego miejsca i walki do samego końca.

Tylko, kiedy już pierwsze krople szampana opadły, B. zupełnie serio zapytał – kiedy gramy finały?

krosno-ekipaTak więc w tym miejscu oficjalne podziękowania dla każdego kto miał wkład w ten historyczny awans, dla nieobecnych – Przemka Hajnsza oraz Artura Wnętrzaka i… I po kolei:  Maks KulonTomek Ochońko, Krzysiek Sulima,  Radziu Hyży,  Tomek ProstakPaweł Bochenkiewicz, Adrian Mroczek-TruskowskiNobert Kulon, Michał Gabiński, Marcin Flieger, Łukasz Diduszko,  Paweł Kikowski, trenerzy Tomasz Jankowski, Jerzy Chudeusz, Łukasz Grudniewski, genialny maser Marcin Janusiak i wszyscy, którzy zapracowali na spełnienie naszych marzeń – DZIĘKUJEMY!

J. i K. wykorzystali jeszcze chwilę nieuwagi, by wpaść do szatni zawodników, gdzie Dinozaur trzymał się kurczowo obciętej siatki grożąc, że nikomu jej nie odda, a Norbert z Tomkiem Ochońko ciął drugą dzieląc się z każdym po trochu. Trenerzy zostali oblani i sparodiowani, a śpiewom nie było końca…

Osobne gratulacje należą się podejrzanemu na wskroś G., który zakończył sezon wynikiem 17 (!!) wyjazdów na 18, które się odbyły w naszym wykonaniu. Brawo!

Powrót, czyli sialalalaliliaa…

krosno-zielonyRok temu pisaliśmy, że nasz powrót z Ostrowa był naznaczony najlepszą imprezą w historii tego klubu kibica. Niestety, nie przebiliśmy zeszłorocznej balangi (ale spokojnie….), chyba ze względu na kondycję jej uczestników, gdyż do samego Wrocławia najgłośniej balowali Ci, którzy sensowniej rozłożyli siły przez sobotę i niedzielę, podczas gdy reszta – z całą pewnością szczęśliwa – ale jednak dogorywała po takim maratonie :) Około godziny drugiej w nocy okazało się, że wśród nas jest strong-woman, która w kilku słowach poderwała 150 kg zawstydzając dwóch, siłujących się z ciężarem chłopów.

Nie podamy zbyt wielu szczegółów zostawiając je dla siebie, jakkolwiek po tylu godzinach w autobusie powitanie pod Kosynierką było wystarczająco wesołe, kolorowe i huczne. W dodatku zjawiło się kilka osób, których wyraźnie zabrakło z nami w Krośnie, ale widok ich rozradowanych twarzy oczekujących naszej wycieczki o 4 nad ranem był wystarczającą rekompensatą :)

2013-05-13 05.12.44W tym roku nastąpiła zmiana warty wśród “linoskoczków”. Mateusza Płatka godnie zastąpił Maksym Kulon, który o 5 nad ranem wdrapał się na pręgierz we wrocławskim rynku, świętując awans do ekstraklasy. Jedynie przed zejściem zadzwonił do starszego kolegi zapytać, jak wrócić na ziemię. Miejmy nadzieję, że za rok również będą powody do wspinaczki porannej… Być może inną ciekawą tradycję zapoczątkował nasz “żubr”, który urywając się spod kurateli Z. i H. postanowił sprawdzić głębokość Bajkału od strony Ratusza.

Z pręgierza impreza przeniosła się w wygodniejsze miejsce, gdzie można było wylać sobie żale, sprawdzić krzesła, poderwać do śpiewu publikę i bliżej zapoznać z tymi z bohaterów sezonu, którzy do tego etapu dotrwali.

Nie dało się wszystkiego zanotować, zapamiętać, zapisać. Na całe szczęście starszy z braci D. nic nie obiecywał wzorem swojego młodszego brata, bo ówczesna obietnica mistrzostwa, złożona w roku 2008, okazała się klątwą… chociaż czy, aby na pewno? Osobną kwestią związaną z bratem D. jest jego “nikła” waga. Jak stwierdził jeden z uczestników zabawy, gdyby ważył więcej byłby jeszcze lepszy i za nic nie przyjmował argumentacji o szybkości i skoczności. Nasz Żubr z kolei, z wielkim przejęciem głosił peany na cześć naszego rudowłosego weterana, a swoim marzeniem wykazał się rzadko spotykanym zrozumieniem kibiców. H. podsumował krótko: on już jest nasz! cokolwiek by się nie działo, on już jest nasz!

Nie mniej zaskoczył nas nasz rozgrywający, chwaląc sobie “przebój”, który pojawił się na półfinale z Toruniem. Jak stwierdził, na dźwięk tego okrzyku dostaje ciary na plecach i dodatkowy zapas adrenaliny do żył.

W temacie spragnionych nie znaleźliśmy consensusu i dla jednych to pigwa jest mistrzem, a dla innych orzech. Tak więc zmuszeni jesteśmy postawić równość wobec obydwu specyfików. Tę klasyfikację koniecznie chciał rozdzielić porucznik F., który awans świętował zieloną herbatką, podczas gdy cała reszta raczyła się środkami o barwie złocistej. Może nie cała, bo niektórzy woleli mieć większą przejrzystość i jasność umysłu, w czym przodował “nasz nurek z puszczy”. Taka postawa bardzo by ucieszyła Guźca, ale końcowe efekty już bardziej H., do którego wspomniany raczył stwierdzić, że zamula browarem i nic z tego nie wynika (na szczęście nas wszystkich).

krosno-kosynierzyBalangę starali się nieskutecznie zakłócić nieproszeni goście w osobach miejscowego luja, który chyba po prostu chciał zebrać autografy (zamiast zarobionej monety) – najlepiej od Kazimierza Wielkiego i Mieszka I oraz osobniczka nad wyraz mocno opalona, natarczywie dopytująca się o to, czy aby wszystko jest “dobzie”. No więc było bardzo dobzie i bez niej do około godziny 8.30. Chociaż, jak dochodzą słuchy, impreza trwa dalej…

tak więc do zobaczenia w przyszłym sezonie – notkę z bólem i kacem spisywali: młody kogut, stary pierdziel oraz renegat