Krosno, 19.12.12
b.s.
Nietypowy, środowy termin wyjazdu i dość duża odległość nie przeszkodziły nam we wspomaganiu poczynań Śląska. Zapisy na środowe wyjazdy na drugi koniec Polski maja to do siebie, że szybciej się kończą niż się zaczęły, jednak mimo to uzbieraliśmy 9 osobową ekipę.
Wyjazd odbył się dwoma samochodami. Pierwszy (turystyczny) startuje chwilę po 12-tej, drugi (rajdówka) przed 14-tą. Trasa dość prosta, praktycznie całą trasę jedziemy autostradą do samego Tarnowa, i tylko ostatnie 70 km pozostaje do pokonania na krajowym standardzie. Droga ekipy turystycznej odbywa się bez większych problemów, kilka postojów na fajki i sprawy fizjologiczne, w tym raz przy bramkach na autostradzie. W czasie drogi zmieniamy klimat z jesiennego (ok. 5 st. we Wrocławiu) w iście zimowy (4 na minusie na miejscu). Drużyna rajdowa mimo prawie 2-godzinnego opóźnienia melduje się tylko 15 minut po pierwszym samochodzie, urządzając sobie w ostatniej części istny odcinek specjalny bocznymi drogami na skróty.
Meldujemy się na miejscu pod koniec pierwszej kwarty, a nasi zawodnicy fetują to dwoma celnymi trójkami. Hala gości ładna, młyn składający się z ok. 30 osób, z dość urozmaiconym repertuarem. Kibicowsko chyba najciekawszy z naszych tegorocznych wypadów bo pruszkowskiej napinki to szkoda ujmować w rankingu. Jeśliby można się do czegoś przyczepić to do chóralnego odśpiewania “Ona tańczy dla mnie”, ale jak widać Legia Warszawa, Czarni Słupsk a ostatnio podobno nasi ulubieńcy z Wałbrzycha wyznaczają całkiem nowe trendy w dopingu (żeby nie być hipokrytą - ta piosenka to stały element naszych domówek :D) Krośnianie mają jednak ten sam problem co my, czyli hala w ogóle nie chce się włączyć do dopingu (wychodzi na to, że to efekt zbyt zróżnicowanego repertuaru). Nasz doping jak na tak małą liczebność całkiem poprawny. Nie ma szału, ale też nikt się nie oszczędza. Po pierwszej kwarcie ma miejsce spina z leśnym dziadem ze służby porządkowej. Otóż zostaliśmy poinformowani, że mamy zająć pozycje siedzące pod groźbą opuszczenia hali. Oczywiście sugestie te zostały odrzucone. Po krótkiej wymianie zdań doszliśmy do porozumienia, żeby po prostu stanąć na trybunach. Mecz przebiegał bez większych akcji. Gospodarze nastawieni do nas bardzo pozytywnie (co zdarza się dość sporadycznie). W przerwie przychodzi delegacja “tubylców”, w celu powitania i nawiązania kontaktu. Dostaliśmy zaproszenie na pomeczowe piwo, z którego jednak nie skorzystaliśmy. Mecz oczywiście wygrany zakończony wspólnie z koszykarzami “szkocją” i zapytaniem retorycznym o to, kto wygrał mecz. Nasi zawodnicy wyrazili niezłe zdumienie, że jednak udało się nam przejechać całą Polskę w środku tygodnia.
Po meczu zamiana, pierwsza startuje rajdówka, natomiast ekipa turystyczna idzie zwiedzać tutejszy rynek, oznaczyć miasto stosownymi vlepami oraz wzbogacić szopkę o kolejnego barana, niestety tylko do zdjęcia. Droga powrotna mija jeszcze spokojniej (w końcu praktycznie zaraz trzeba iść do pracy). Ale przyniosła kilka zaskoczeń. Dowiedzieliśmy się na przykład, że kolega K. w swojej kuchni układa przyprawy alfabetycznie, przez co często wybuchają w domu wojny. Jeszcze wspólny postój w “Macu” pod Gliwicami i już prosto do domu. We Wrocławiu jesteśmy między 1 a 2, w zależności od bolidu w jakim się jechało. Tradycyjnie ostatni, o godzinie 4.20, melduje się w domu B.