Kwadratowi, zezowaci hej, hej...
drughi
**Słowem wstępu (do epopei) **
Tę relację pisało się dużo trudniej niż zeszłoroczną zwieńczającą awans w Ostrowie. Raz, że regeneracja wymaga czasu (jak stwierdził Z. we wtorek… jemu się dalej wszystko trzęsie - a to doświadczony zawodnik) dwa, że mnogość anegdot, które cały czas wyłaniają się z otchłani, jest na tyle duża, że trzeba je selekcjonować, nie tylko ze względu na objętość tekstu… Niemniej, właśnie z lekkim drżeniem rąk, wywołanym oczywiście ogromnymi emocjami jakich doznaliśmy przez dwa dni, podzielimy się w “kilku” słowach tym, czego świadkami byliśmy podczas weekendu. Nie da się ukryć, że rok po roku, na naszych oczach, tworzyła się historia, której byliśmy i jesteśmy integralną, dumną częścią.
Przygotowania
Kiedy w ostatniej kolejce rundy zasadniczej z trudem pokonaliśmy MOSiR Krosno, wróżyliśmy że ten zespół może w Play Off poszaleć, pomimo niskiego, 7. miejsca. No i poszalał docierając szturmem do finału. Beznadziejna gra Wojskowych w Orbicie nie napawała optymizmem przed wyjazdem na Podkarpacie, nie było jednak wyjścia i należało zorganizować wyjazd dwudniowy. Po raz pierwszy w naszej historii.
Żeby nie było za łatwo, sezon komunijno-weselny pozbawiał nas coraz to kolejnych opcji noclegowych. O ile zorganizowanie transportu okazało się łatwe (i znacznie tańsze, niż mistrz dzielenia szacował), to miejsce do spania udało się zaklepać dosłownie tuż przed startem wycieczki. I tu jednak nie obyło się bez niespodzianek - część “łóżek” zdążyli przejąć studenci z Zielonej Góry, a tych, które były wolne, miało być niemal o dziesięć za mało…
Skoro o liczbach mowa, to w sobotę do autokaru wsiadło 39 osób. Mniej niż się spodziewaliśmy po zainteresowaniu, ale i nie brakowało takich, którzy do końca walczyli, żeby pojechać. W przypadku B. miało to być możliwe jeżeli rzuci wypowiedzeniem w pracy. Ostatecznie pojechał, a jakim cudem zachował posadę, to pewnie sam nie wie.
W pogoń za nami udało się auto maturzystki z pasażerem (kto wymyślił egzaminy w sobotę?!) oraz trzy rozśpiewane cheerleaderki, ustalając naszą liczbę na sektorze na 44 osoby.
Sobota, czyli mlask, mlask
Pomimo opóźnienia na starcie, straszenia czasem jaki dzień wcześniej wykręcili na trasie zawodnicy, deszczu utrudniającego postoje i bardzo nerwowo nastawionego mistrza kierownicy (pseudonim operacyjny Guziec), tempo mieliśmy jak na nas nadzwyczajne. Tak dosłownie i w przenośni, chociaż niektórzy do pojazdu wsiadali bardzo bladzi.
Hitem, który ustawił całą wycieczkę, było hasło: jak te 150 kg poleci, to nas wszystkich zmiecie; jemu nic się nie stanie, ale z reszty nie będzie co zbierać! Liczbę postojów udało się ograniczyć do minimum - może poza jednym awaryjnym, ale oszczędźmy już suszenia głowy winnym.
Z pewnością jednak długo jeszcze nikt nie oszczędzi K., który jeszcze nie raz nabierze kolorów na dźwięk mlaskania.
Ostatecznie pod halę nie tylko się nie spóźniliśmy, ale udało się zajechać na niecałe dwie godziny przed czasem, dzięki czemu mogliśmy podziwiać jak służby mundurowe spalają publiczne pieniądze. Na samo spotkanie grzecznie oczekiwaliśmy wylegując się na zielonej trawce. W pełnym słońcu, które przywitało nas raczej wysoką temperaturą, co również miało wpływ na “zmęczenie” kilku podróżników. W tej** sielskiej atmosferze** trwała wyliczanka dlaczego będzie taki, a nie inny wynik po meczach w Krośnie i koniec końców na każdą jedną argumentację znajdywała się inna, podpowiadająca zgoła odmienne rozstrzygnięcie.
Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Z., dokonując abordażu na parkiet, chciał przekazać zawodnikom gospodarzy, że niekoniecznie będą mieli lekko w tym meczu, na co jeden z nich w panice wzywał ochronę. Zaowocowało to szczelnym kordonem i groźbami. Patrząc jednak, jak Stasiu Levy przyjmuje przez cały mecz płyny, można się było zastanawiać, czy to nie pilnowani powinni otoczyć “opieką” pilnujących.
Na drobny akapit wspomnienia zasługuje wielki nieobecny finałów - Rafał Glapiński. Swoim zachowaniem, tak we Wrocławiu, jak i w Krośnie, tylko potwierdził nasze przekonanie, że to zawodnik, któremu należy się wielki szacunek. Rafale - raz jeszcze - dziękujemy! Co nie zmienia faktu, że nerwowe bieganie i gestykulowanie a’la ‘Kogut’ po faulu Sulimy mógł sobie odpuścić… ;)
Mecz numer trzy w tej rywalizacji wielu zapadnie mocno w pamięć. To była istna esencja tego, co oferuje sport i koszykówka. Fatalna pierwsza połowa, po której byliśmy pełni czarnych myśli (a jeden z niżej podpisanych typował układ - sobota w ryj, niedziela do przodu), zryw w drugiej połowie, rollercoaster na całego w ostatniej ćwiartce. Podsumowaniem całego spotkania było ostatnie pół minuty. Strach w oczach, trójka Fliegera na remis, błąd 8 sekund MOSiRu i dziki szał radości… zamieniony w rozpacz po faulu w ataku przy wyprowadzaniu piłki z autu. W końcu pudło Łączyńskiego i dogrywka. Prawdziwe déjà vu z Ostrowa i Prudnika. Nawet pogubieni sędziowie się zgadzają, którzy chyba ominęli lekcje poświęcone błędowi kroków.
Bohaterem dnia bez wątpienia był Radek. Potężny blok, rzucanie się za piłką, skuteczne akcje w ataku… Dinozaur pokazał wielką klasę grając jedno z najlepszych spotkań w karierze.
Dogrywka w zasadzie bez większej historii, po której mogliśmy głęboko odetchnąć z ulgą… i udać się do domu. Reakcje miejscowej publiki były bowiem skrajnie różne. Od bardzo przyjaznej, po bardzo wrogą (pojawiło się nawet CPJŚ). Inną ciekawostką były pytania do nas o wysokość przelewów jakie wpływają na nasze konta ze strony klubu. Za co? Za nasz doping. Nie wiem, czy był wśród nas ktokolwiek, kogo to nie zaskoczyło. Nasz doping był bowiem co najwyżej zadowalający, a na taką opinię wpływ miała średnia liczba zaangażowanych gardeł, długa podróż, ale przede wszystkim akustyka hali, która jest jedną z najtragiczniejszych w Polsce. Tym większe uznanie dla kibiców MOSiRu, którzy muszą się zmagać z tą beznadzieją co dwa tygodnie. Z drugiej strony wielkie słowa pochwały dla naszego Koguta, bo wyczyniał cuda aby nas pobudzić do śpiewu.
Z kolei po meczu zawodnicy wpadli na nasz sektor, a Radek rozdawał razy na lewo i prawo, próbując znaleźć w tłumie “kierownika”, albo prosząc o bis hitu weekendu Dla nas ten klub.
Pełni nadziei, w bardzo dobrych humorach, pomimo wyraźnie odczuwalnego zmęczenia, udaliśmy się na spoczynek… tzn. do miejsca, w którym niektórzy chcieli odpocząć, a cała reszta postanowiła im w tym trochę poprzeszkadzać na przekór usilnym zakazom ze strony szefostwa obiektu. Standardowo najbardziej ochoczo z** panią wychowawczynią** dyskutował Z., która postraszyła wzmożoną kontrolą asortymentu przywiezionego ze sobą, ale ostatecznie chyba stwierdziła, że to nie ma większego sensu.
Wspomniana pani nie mogła się nadziwić, skąd takie zainteresowanie u mundurowych naszą grupą. Ostatecznie sama przyznała, że sytuacja jest co najmniej chora.
Noc mijała na wzajemnych podchodach, wspólnych lekcjach, nadużywaniu telefonów i szeroko pojętej integracji. Nie udała się tylko próba wytłumaczenia zasad oraz grill - który ponoć ktoś gospodarzom… ukradł - a karkóweczki oraz kiełbaski trzeba było zbezcześcić na patelni. Nie mniej jednak jeszcze długo, pomimo obowiązującej ciszy nocnej dało się słyszeć peany o zbożu, bieszczadach…
Niedziela, czyli maraton trwa dalej
O tym, że będzie to długi dzień wiedzieli wszyscy, którzy wybrali się na tę eskapadę. W momencie, kiedy ostatnie niedobitki wraz z porannym wyciem (czy raczej - w tym przypadku - skrzeczeniem) koguta (tego za płotem, a nie w pokojach) kładły się spać, inni powoli i z lekką nieśmiałością otwierali zmęczone sobotą oczy, odkrywając uroki okolicy. “Oczy niebieskie mówią wprost, wczoraj wyjątkowo aktywna noc” śpiewał Kazik Staszewski. W tym przypadku noc i dzień… może niedosłownie, ale określenie “jestem kwadratowy” oddawało stany cielesne wielu imprezowiczów.
Hitem poranka był F., który dzień wcześniej osłaniał zmęczone oczy przyciemnianymi okularami nawet w cieniu i pomieszczeniach, a już w samą niedzielę poranny obchód rozpoczął w szlafroczku, którego nie powstydziłby się arcyksiążę. Wschód słońca przyniósł też radosną nowinę dla B., który dowiedział się, że wcale nie zgubił gotówki, a jedynie ją wykorzystał dzień wcześniej na opłacenie wyjazdu.
Czasu na regenerację teoretycznie nie było dużo. H. wręcz nie wierzył, że godzina 13 wyjazdu do Krosna na drugi mecz, jest godziną cokolwiek realną. Lokator pokoju o podwyższonym standardzie wykazał się jednak nosem i grupa zebrała się nawet przed czasem. Chwilę po tym, jak kierownik obiektu - pseudonim operacyjny “facetka” - dokonała inspekcji ośrodka, doznała ciężkiego szoku. Wszystko było posprzątane i w stanie używalności dla następnych pokoleń. Nawet “najdłużej oświetlone” pokoje… świeciły przykładem.
Będąc w Krośnie cztery godziny przed meczem (znacznie, ale to znacznie zimniejszym niż dzień wcześniej), rozpierzchliśmy się po mieście korzystając z czasu wolnego w różnorakich przybytkach rozrywkowych, gastronomicznych oraz handlowych. Największa grupa postanowiła umilić sobie czas wspólnym emocjonowaniem się meczem kopaczy, który - jak się ostatecznie okazało - był bez happy endu. Co nie znaczy, że w lokalu było smutno, o co zadbał Z. i nasz nadworny kuglarz. Utarg tygodnia zebrany w trzy godziny najbardziej ucieszył pana “Mululu”, a w momencie naszego wyjścia (jak kuna z agrestu) najgłośniej odetchnęła kelnerka, która po schodach zrobiła dystans podobny do olimpijskiego. Inna grupa wybrała tereny rekreacyjne przy rzece, efektem czego były akcesoria Gandalfa “Zielonego” przyniesione przez W.
W tak zwanym międzyczasie do Krosna docierały posiłki. Dwóch dżentelmenów postanowiło wyjechać 6:40 PKS-em, z przesiadką w Krakowie. Kolejne dwie panie wybrały opcję niewiele wygodniejszą - wyjechały jakieś 2-3 godziny późniejszym kursem. Oprócz wymienionej czwórki na nasz sektor dojechało jeszcze jedno auto mające cztery gardła na pokładzie, ostatecznie zwiększając naszą liczbę do 52 osób.
Tym sposobem, posileni (może poza H., który wyraźnie pobladł od zakupionych smakołyków) i podbudowani, udaliśmy się w kierunku hali na ostateczna rozgrywkę. (Przynajmniej tego oczekiwaliśmy). Jeszcze na rozgrzewce ten sam H. dojrzał krzyż na ścianie za ławką rezerwowych Śląska. Stwierdzeniem “Bóg jest z nami” może nie poprawił nastroju B., który odliczał minuty do końca wyjazdu, ale chyba miał rację. Zresztą obydwa dni za ławką rezerwowych spędził Maciej Zieliński i jak widać po końcowym efekcie, osoba prezesa/kapitana wpłynęła na zawodników mobilizująco.
Jak zwykle najwięcej anegdot przyniosły rozmowy z miejscowymi. Jeden z nich opowiadał o trójkącie we Wrocławiu przy ulicach Grabiszyńskiej i Świebodzkiej, oraz o zabawach kośćmi na cmentarzu. Innego z kolei bardzo zastanawiało co jest zakopane pod Halą Ludową i czy nam to nie przeszkadza. Wreszcie starszy wiekiem jegomość nie mógł się nadziwić, że nie odbywamy żadnych treningów dopingu, a wszystko co prezentujemy to zasługa lat doświadczenia i miłości do Śląska (chociaż czasem by się trening przydał, a dobry opierdol zawsze).
Pierwsza połowa niedzielnego pojedynku pokazała dwie rzeczy - że MOSiR, mówiąc potocznie, najwyraźniej już spuchł oraz że zostało nam… dwadzieścia minut do ekstraklasy. Po pięciu latach, brzmiało to jak bajka. Można się nawet zastanawiać, czy gdyby nie zgubienie rytmu po paru spięciach z sędziami, Śląsk nie odjechałby na jeszcze bezpieczniejszy dystans.
W drugiej odsłonie gospodarze spróbowali jeszcze podjąć rękawicę, ale kiedy w końcu, z wielkim wysiłkiem, doszli nas na jeden punkt, Śląsk spiął pośladki i na więcej rywalowi nie pozwolił.
A po meczu był amok. Wspólne śpiewy, podskoki, szampan, uściski, piątki i tańce. Obcięta siatka i Radek z nią na szyi. Zielony ze łzami. Zresztą nie tylko on, a jak prawdziwy chłop płacze to musi być święto. Norbert na bębnie. Moment, w którym wszyscy ruszyli z miejsc w stylu argentyńskim i trybuna się dość mocno zatrzęsła na pewno pozostanie w pamięci. Rywale gratulowali nam awansu, a my im drugiego miejsca i walki do samego końca.
Tylko, kiedy już pierwsze krople szampana opadły, B. zupełnie serio zapytał - kiedy gramy finały?
Tak więc w tym miejscu oficjalne podziękowania dla każdego kto miał wkład w ten historyczny awans, dla nieobecnych – Przemka Hajnsza oraz Artura Wnętrzaka i… I po kolei: Maks Kulon, Tomek Ochońko, **Krzysiek Sulima, Radziu Hyży, Tomek Prostak, Paweł Bochenkiewicz, **Adrian Mroczek-Truskowski, Nobert Kulon, Michał Gabiński, Marcin Flieger, Łukasz Diduszko, Paweł Kikowski, trenerzy Tomasz Jankowski, Jerzy Chudeusz, Łukasz Grudniewski, genialny maser Marcin Janusiak i wszyscy, którzy zapracowali na spełnienie naszych marzeń – DZIĘKUJEMY!
J. i K. wykorzystali jeszcze chwilę nieuwagi, by wpaść do szatni zawodników, gdzie Dinozaur trzymał się kurczowo obciętej siatki grożąc, że nikomu jej nie odda, a Norbert z Tomkiem Ochońko ciął drugą dzieląc się z każdym po trochu. Trenerzy zostali oblani i sparodiowani, a śpiewom nie było końca…
Osobne gratulacje należą się podejrzanemu na wskroś G., który zakończył sezon wynikiem 17 (!!) wyjazdów na 18, które się odbyły w naszym wykonaniu. Brawo!
Powrót, czyli sialalalaliliaa…
Rok temu pisaliśmy, że nasz powrót z Ostrowa był naznaczony najlepszą imprezą w historii tego klubu kibica. Niestety, nie przebiliśmy zeszłorocznej balangi (ale spokojnie….), chyba ze względu na kondycję jej uczestników, gdyż do samego Wrocławia najgłośniej balowali Ci, którzy sensowniej rozłożyli siły przez sobotę i niedzielę, podczas gdy reszta - z całą pewnością szczęśliwa - ale jednak dogorywała po takim maratonie :) Około godziny drugiej w nocy okazało się, że wśród nas jest strong-woman, która w kilku słowach poderwała 150 kg zawstydzając dwóch, siłujących się z ciężarem chłopów.
Nie podamy zbyt wielu szczegółów zostawiając je dla siebie, jakkolwiek po tylu godzinach w autobusie powitanie pod Kosynierką było wystarczająco wesołe, kolorowe i huczne. W dodatku zjawiło się kilka osób, których wyraźnie zabrakło z nami w Krośnie, ale widok ich rozradowanych twarzy oczekujących naszej wycieczki o 4 nad ranem był wystarczającą rekompensatą :)
W tym roku nastąpiła zmiana warty wśród “linoskoczków”. Mateusza Płatka godnie zastąpił Maksym Kulon, który o 5 nad ranem wdrapał się na pręgierz we wrocławskim rynku, świętując awans do ekstraklasy. Jedynie przed zejściem zadzwonił do starszego kolegi zapytać, jak wrócić na ziemię. Miejmy nadzieję, że za rok również będą powody do wspinaczki porannej… Być może inną ciekawą tradycję zapoczątkował nasz “żubr”, który urywając się spod kurateli Z. i H. postanowił sprawdzić głębokość Bajkału od strony Ratusza.
Z pręgierza impreza przeniosła się w wygodniejsze miejsce, gdzie można było wylać sobie żale, sprawdzić krzesła, poderwać do śpiewu publikę i bliżej zapoznać z tymi z bohaterów sezonu, którzy do tego etapu dotrwali.
Nie dało się wszystkiego zanotować, zapamiętać, zapisać. Na całe szczęście starszy z braci D. nic nie obiecywał wzorem swojego młodszego brata, bo ówczesna obietnica mistrzostwa, złożona w roku 2008, okazała się klątwą… chociaż czy, aby na pewno? Osobną kwestią związaną z bratem D. jest jego “nikła” waga. Jak stwierdził jeden z uczestników zabawy, gdyby ważył więcej byłby jeszcze lepszy i za nic nie przyjmował argumentacji o szybkości i skoczności. Nasz Żubr z kolei, z wielkim przejęciem głosił peany na cześć naszego rudowłosego weterana, a swoim marzeniem wykazał się rzadko spotykanym zrozumieniem kibiców. H. podsumował krótko: on już jest nasz! cokolwiek by się nie działo, on już jest nasz!
Nie mniej zaskoczył nas nasz rozgrywający, chwaląc sobie “przebój”, który pojawił się na półfinale z Toruniem. Jak stwierdził, na dźwięk tego okrzyku dostaje ciary na plecach i dodatkowy zapas adrenaliny do żył.
W temacie spragnionych nie znaleźliśmy consensusu i dla jednych to pigwa jest mistrzem, a dla innych orzech. Tak więc zmuszeni jesteśmy postawić równość wobec obydwu specyfików. Tę klasyfikację koniecznie chciał rozdzielić porucznik F., który awans świętował zieloną herbatką, podczas gdy cała reszta raczyła się środkami o barwie złocistej. Może nie cała, bo niektórzy woleli mieć większą przejrzystość i jasność umysłu, w czym przodował “nasz nurek z puszczy”. Taka postawa bardzo by ucieszyła Guźca, ale końcowe efekty już bardziej H., do którego wspomniany raczył stwierdzić, że zamula browarem i nic z tego nie wynika (na szczęście nas wszystkich).
Balangę starali się nieskutecznie zakłócić nieproszeni goście w osobach miejscowego luja, który chyba po prostu chciał zebrać autografy (zamiast zarobionej monety) - najlepiej od Kazimierza Wielkiego i Mieszka I oraz osobniczka nad wyraz mocno opalona, natarczywie dopytująca się o to, czy aby wszystko jest “dobzie”. No więc było bardzo dobzie i bez niej do około godziny 8.30. Chociaż, jak dochodzą słuchy, impreza trwa dalej…
tak więc do zobaczenia w przyszłym sezonie - notkę z bólem i kacem spisywali: młody kogut, stary pierdziel oraz renegat