Prudnik, 25. kwietnia 2012

Na początku był stres

fot. wks-slask.pl

Po sobotniej porażce niektórym jeszcze ręce nie zdążyły się odkleić od głów w geście zdziwienia, a już kilku osobom żołądki zaczęły się kurczyć ze strachu. Do środy odnotowano koszmary, częste wizyty na tronie w samotni, albo przejawy bredzenia. Jednak dzięki temu nagle wszyscy zaczęli kombinować… co zrobić, żeby w środę wieczorem być na meczu w Prudniku.

Niemały ból głowy miał niżej podpisany – początkowe zapotrzebowanie zapowiadało skromną wycieczkę autami; w pięć minut po ogłoszeniu wyjazdu na stronie Śląska jasnym było, że potrzebny będzie bus… a raczej bus i parę aut.

We wtorek okazało się, że busa jednak nie ma, a nawet gdyby był to jego pojemność przestała być wystarczająca. Ostatecznie pojechaliśmy niepełnym autokarem, gonieni przez samochody urywających się z pracy, czy uczelni. W Prudniku odebraliśmy 59 biletów, do tego na miejscu spotkaliśmy ponad trzydziestu kibiców Śląska – większość co prawda biernie śledziła mecz, byli jednak i tacy, którzy żywiołowo dopingowali razem z nami. Ciężko jednak określić dokładną liczbę dopingujących – 65 sztuk będzie chyba uczciwym założeniem.

O tym jaką mobilizację wywołało postawienie nas pod ścianą świadczy też fakt, że w Prudniku odnotowaliśmy osoby… których nie spodziewalibyśmy się na meczu u siebie.

Jazda

W zasadzie spokojna. Towarzystwo wyraźnie kumulowało w sobie napięcie i wyczekiwanie pierwszego, a najlepiej od razu ostatniego gwizdka spotkania. Żeby oddalić czarne myśli niektórzy oddali się hazardowi, inni drzemce, albo poznawaniu wyjazdowych debiutantów życząc im, żeby to nie był ich ostatni wyjazd.

Świadomi ciasnoty pod balkonami hali Obuwnik zamówiliśmy miejsca zarówno pod, jak i na samym balkonie. Tuż przed meczem dowiedzieliśmy się, że na balkon nie wejdziemy… bo komisarz nie wyraził zgody. Co ma do tego komisarz zawodów – nie wiem. I jak wg niego pod balkon miało “spokojnie wejść 100 osób” – tym bardziej nie wiem. Ostatecznie komisarz odpuścił, dzięki czemu po raz pierwszy chyba na jakimkolwiek meczu byliśmy podzieleni na dwie grupy. Efekt wzajemnego mobilizowania się tych z góry przez tych z dołu i na odwrót – bezcenny.

Wiadomości pozytywnych inaczej było więcej. Kolejna zapowiedziała, że możemy przygotować się mentalnie na małyszomanię. Takiej ilości wuwuzel na meczu najstarszy Koelner nie pamięta.

Mecz

fot. nto.pl

Bohaterami spotkania bez wątpienia byli… nie, nie Kulon z Mroczkiem-Truskowskim. Nie Radziu z Mirkiem. Bohaterami byli panowie Janusz Baranowski i Marcin Olejnik. Przez cztery lata w drugiej lidze zdążyliśmy się przyzwyczaić, że liczenie do trzech to umiejętność przerastająca panów w żółtych koszulkach. Że (nie) gwizdanie dziwnych fauli to normalka. Że nie wiemy, kiedy są kroki – to również się trafia. Ale jak dodamy to wszystko, przemnożymy przez trzy razy więcej niż średnia takich sytuacji i dodamy, że sędziowie nie widzą błędu połowy (dwa razy!!), albo nie potrafią się między sobą dogadać, jak zinterpretować sytuację, że kibice muszą przypominać sędziom skąd jest wybicie piłki… a to wszystko w meczu o życie, to ręce opadają poniżej kostek. Nie wiem kto na takim gwizdaniu więcej w meczu skorzystał, my czy Pogoń – to jest teraz niepoliczalne, bo sytuacja sytuacji nierówna, a tych było zatrzęsienie. Mam tylko nadzieję, że władze ligi postarają się, żeby w finale (w którym mam nadzieję zagramy) poziom gwizdania nie przeszkadzał w odbiorze spotkania. Bo wczoraj była tragedia.

Bez wątpienia bohaterem publiczności był też mistrz mopa, który kilkukrotnie dawał znać, że swędzi go przyrodzenie. Cóż… co kraj to obyczaj, jak to mawiają.

To teraz można przejść do meritum.

Rollercoaster na całego. Świetne otwarcie, niesamowity zza łuku Mroko, walka w obronie i gryzienie parkietu. Z drugiej strony kompletny brak pomysłu na grę w pomalowanym – w całym meczu Śląsk trafił zaledwie osiem razy za 2 punkty!!. Jedna z naszych silniejszy broni – zbiórki w ataku – w środę nie istniała. W drugiej połowie nasza gra opierała się na próbach za trzy akcja za akcją. Nie brakowało głupich strat, piłek wylewających się z kosza, zabójczych odpowiedzi rywala.

fot. wks-slask.pl

Na szczęście Śląsk nie złamał się, kiedy Prudnik wyszedł na dwupunktowe prowadzenie na dwie minuty przed końcem spotkania. Zamiast spuszczonych głów była mobilizacja i twarda obrona. Po słabym epizodzie w pierwszej połowie wydawało się, że treneiro po raz kolejny zapomni o Norbercie. O dziwo – dał mu szansę w drugiej połowie i to po niezłym okresie Glapińskiego. Starszy z braci odpłacił tym za co go cenimy najbardziej: twardą obroną i niesamowitym timingiem kluczowych rzutów, dorzucając na deser serię bezbłędnych osobistych.

Każdy zresztą dorzucił swoją cegiełkę, nawet Bochen, który pomimo statystycznych zer i zaledwie 7 minut na parkiecie, dał świetną zmianę w obronie.

Niepotrzebna Euroliga

Po akcji 2+1 Norberta rozpoczął się dziki szał radości w naszej części hali. Na bok poszły ceraty, w ruch poszły tańce, a z każdą sekundą ubywało w hali trąbek, dzięki czemu mogliśmy po swojemu delektować się zwycięstwem na trudnym terenie.

Po ostatnim gwizdku parkiet był zielony.

fot. wks-slask.pl

Powrót

O najszybszych na drodze przemilczę – jeszcze się jakiś fotoradar upomni. Wesoły autokar do Wrocławia zawitał po godzinie 23.

Ważniejszą kwestią jest jednak, żeby teraz w głowach wróciła świadomość, że półfinał to seria, w której jest dopiero 1:1. I że w sobotę po raz kolejny zagramy z nożem na gardle – wygrać po prostu trzeba.

Wczoraj Pogoni wiele do sukcesu nie zabrakło, a przykład Basketu Pleszew pokazuje, że zmarnować wysiłek jest bardzo łatwo. W sobotę kolejny rozdział “droga do 1. ligi”, który trzeba zakończyć happy endem. Bez lekceważenia rywala, bo że łatwo z nim nie jest i nie będzie – przekonaliśmy się już dwukrotnie.

W sobotę zapowiada się nadkomplet w Kosynierce i emocje od pierwszej do ostatniej minuty. Początek decydującego o awansie spotkania o godzinie 20:00.

Prudnik, 19. listopada 2011

Nerwowe derby

Wyjazd do Prudnika rozpoczął się od spóźnienia… kierowcy. Transport napotkał jakieś problemy po drodze i suma summarum wyjechaliśmy z półtoragodzinnym opóźnieniem.

Korzystając z okazji poobserwowaliśmy drugą drużynę kadetów rozgrywającą derby z rówieśnikami z WKK. Ciężar gatunkowy spotkania udzielił się młodym zawodnikom i nie zabrakło dwustronnego wykluczenia po małym nieporozumieniu. Mecz zakończył się przegraną Śląska 59:67.

Rozpędzeni

W pogoni na mecz… z Pogonią wszystko zdawało się być przeciwko nam. Trafianie na czerwone światło na “wahadłówkach”, czy zamknięty szlaban tuż przed Prudnikiem. W końcu udało się dotrzeć spóźnieni “jedyne” półtorej kwarty.

Mecz

Na miejscu pozytywnie zaskoczył nas kolega B., który samotnie przybył z Kłodzka, zwiększając naszą liczebność do 23 sztuk. Brak głównego gardłowego sprawił, że nasz doping był nieco szarpany, ale chyba przyzwoity. Pomagała specyfika hali i dopingujące trybuny, przez cały mecz skandujące Pogoń Prudnik!, skądinąd brzmiące jak Motor Lublin! Jak wiadomo, nic tak nie motywuje jak rywalizacja… i sędziowie, którzy niespecjalnie zasługiwali tego wieczora na miano sprawiedliwych.

Większe problemy były jednak po naszej stronie. Po raz kolejny Mirek miał problemy z kończeniem spod deski, Grygielowi nic nie siedziało, a wszystkim przytrafiały się głupie straty. Co gorsza, wraz z upływającymi minutami, po zawodnikach zamiast determinacji, bardziej było widać złość na cały świat i mieszankę strachu z bezradnością. Ten mecz przegraliśmy w głowach i nad tym trzeba popracować.

Ten chaos wśród zawodników widać było nawet po ostatnim gwizdku – jeden Kapitan przyszedł na sektor podziękować każdemu za wsparcie.

Po meczu

Zawodnicy dostali jasną informację jak mogą bardzo łatwo rzucić w niepamięć wczorajsze niepowodzenie i pozostaje czekać na smaczne efekty.

Droga powrotna upłynęła nadspodziewanie wesoło, co w głównej mierze zasługą naszego Tyranozaura. Śląsk przegrał bitwę, wynik wojny wciąż jest otwarty.

Chcieć to móc

Derby, derby i po derbach. W mediach wciąż słychać echo tego spotkania – jednostronnego na trybunach i, niestety, z wyraźną przewagą na parkiecie. Chłopaki na szczęście zostawili na nim trochę zdrowia i walkę podjęli… ale po kolei.

Przed meczem

Pod halą zaczęliśmy się zbierać już na półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem, żartując że jeszcze nigdy nie byliśmy na wyjeździe tak wcześnie ((co swoją drogą prawdą nie jest – w Grudziądzu byliśmy kiedyś dobre dwie godziny przed czasem)). Naczelny udał się po bilety… i wybałuszył oczy na widok otrzymanych paragoników. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby wejść na halę nie wystarczy w monopolowym zrobić zakupów na stosowną kwotę.

Poza tym bez żadnych fajerwerków, nie niepokojeni przez liczne grono Impelowców, udaliśmy się na sektor. Ostatni szli korytarzem za silnym echem pierwszych pieśni.

Przed pierwszym gwizdkiem

Poleciały trójkolorowe, zakazane w halach taśmy. Chociaż jak sprawdził R. wg pisanego prawa zakazane są dopiero od rozpoczęcia spotkania, a sama prezentacja zawodników do spotkania się jeszcze nie wlicza. Suma sumarum nikt się do nas nie przyczepił ani po serpentynach, ani później, choć w innych halach tak spokojnej ochrony moglibyśmy nie zastać.

Mecz

Chłopaki próbowali, walczyli, ale nie podołali. Jak zwykle trzecia kwarta odbiła się czkawką. Chociaż w przeciwieństwie do wcześniejszych starć, tym razem udało się jeszcze podjąć walkę i niemal do końcowego gwizdka zawodnicy WKK musieli pilnować wyniku.

Z naszej strony pełne oflagowanie, z Zielińskim na płocie i starą, małą sektorówką nad głowami, co zresztą widać na licznych zdjęciach. Na sektorze jakieś 60 osób, w tym jeden pan… nieznanego pochodzenia, zbulwersowany staniem na schodach i zasłanianiem mu, z jego pozycji siedzącej. Salomonową mądrością odpuszczamy, a jegomość w przerwie odpłaca się spacerkiem za ziomkiem w innej części hali. Machamy serdecznie.

Tuż po ostatnim gwizdku odpalamy trzy race, zieloną, białą i czerwoną… prawie synchronicznie. Ale nie będziemy się tu pastwić nad problemami technicznymi.

Koniec

Szczęśliwi ze zwycięstwa gospodarze nie ścigali nas za race, ani liczne przekleństwa pod adresem pseudosprawiedliwych (o tych panach kiedy indziej). Spokojnie rozeszliśmy się do domów… i rozpoczęliśmy pierwsze podsumowania. Było dobrze, ale nie perfekcyjnie. O poprawę będzie można się postarać już w sobotę, w kolejnym ważnym spotkaniu – do Wrocławia przyjeżdża Stal Ostrów Wielkopolski. Początek godzina 19, oczywiście w Kosynierce.

14. kolejka II ligi – 16.01 – WKS Śląsk 61:89 Open Basket Pleszew

Mecz z liderem stał na w miarę wyrównanym poziomie przez dwie kwarty. Później faworyt wykorzystał błędy naszej młodzieży i rozpędzony wyrobił sobie znaczną przewagę.

Nas jednak bardziej ciekawiła interpretacja sędziów przepisu o błędzie trzech sekund. Ja rozumiem, że wg nowoczesnego gwizdania należy być pobłażliwym dla zawodników, którzy “nie biorą udziału w akcji” (a to możliwe jest w ogóle stojąc pod obręczą?!), albo “starają się wyjść z trumny”, ale pięć sekund w trumnie i cisza?! O akcjach, kiedy wyliczyliśmy trzy sekundy zawodnikom punktującym aż żal wspominać…

Najzabawniejsze, że kiedy liczyliśmy sekundy wysocy gości… uciekali z trumny. Oni potrafili zrozumieć o co się wściekamy, ale sędziowie nie, ciekawe prawda?

Kolejny pojedynek już w sobotę w Siechnicach. Będzie grillowanie i zabawa. Hej Śląsk!

11. kolejka II ligi – 19.12 – WKS Śląsk 72:86 AZS Kutno

Niespodzianki nie było – Śląsk uległ z faworytem walczącym o awans. Trudno. A propos walki o awans – rywal wbrew pozycji w tabeli na oko okazał się bardzo słaby. Zgodnie uznaliśmy, że gdyby wzmocnić Śląsk trzema solidnymi zawodnikami (Stefański? Zieliński? Chanas?), to awans byłby jak najbardziej realny. Nawet w tym sezonie.

Tymczasem wydarzeniem sobotniego pojedynku było odgwizdanie przez sędziego błędu trzech sekund – takie wywarło to na nas wrażenie, że z miejsca całe bractwo się poderwało do głośnego aplauzu. Na następny taki gwizdek przyjdzie nam pewnie poczekać z rok, albo i dwa.

Pozostaje życzyć Wesołych Świąt i… już teraz zaprosić na mecze w Nowym Roku.