Kibice “porażki”

Każdy kto mnie zna i choć raz rozmawiał ze mną na tematy typowo kibicowskie, doskonale wie, jakimi kategoriami myślę i jakie priorytety stawiam sobie jako kibic.

Sympatykiem Śląska jestem mniej więcej od 10 lat. Początki mojej przygody z wojskowym klubem wyglądały różnie. Zaczynałem jako “kibic telewizyjny”. Choć “kibic” to chyba za dużo powiedziane. Widz i pasjonat koszykówki. Mimo, iż sam w tę dyscyplinę nigdy aktywnie nie grałem, bo Bozia nie obdarzyła wzrostem, ani też wyjątkowym talentem.

Dlatego wolałem oglądać w akcji innych, a że zawsze blisko mi było do Wrocławia i upodobałem sobie tę mieścinę od dziecka, to i drużynę z Grodu Piasta mimowolnie zacząłem dopingować.

Z czasem koszykarska pasja przerodziła się już w miłość do jednego klubu, a dzień meczu stawał się dla mnie świętem. Ileż to razy okazywało się, że praca czy szkoła mają drugorzędne znaczenie – “w końcu dziś gra Śląsk i tylko to się liczy”.

Przeżywanie wszystkiego co wiąże się z ukochanym klubem. Wielogodzinne świętowanie zwycięstw i przyjmowanie “policzków” po porażkach. Zwłaszcza na obcym terenie.

To sprawiło iż na przestrzeni tych kilku lat moje podejście dość znacząco się zmieniło. Dziś już nie wynik i piękna gra zawodników są dla mnie priorytetami.

Liczy się klub – zwycieżający czy też przegrywający, ale zawsze wielki ŚLĄSK. Wspaniały klub z tradycjami, o którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest moim życiem. I wcale nie chodzi o zawodników, którzy co roku się zmieniają.

Śląsk to dla mnie herb, barwy, ponad 60 lat pięknej tradycji i… kibice – ci najwierniejsi. Dopingować i wspierać będę go zawsze. Bez względu na to, czy rywalem będzie mistrz Euroligi CSKA Moskwa, czy też 2-ligowy Norgips Piaseczno. Gdy śpiewam “… za WKS pójdziemy aż po życia kres” rzeczywiście tak myślę. Gdy przyjdzie “oddać serce za drużynę” bez zastanowienia to zrobię.

Kiedy pół roku temu Śląsk przegrywał mecz za meczem pewien znajomy “A”, który w Orbicie bywa przypadkowo, od czasu do czasu, zapytał mnie “Po co zdzierasz gardło za tych nieudaczników. Przecież oni nic z tego sobie nie robią”. Odpowiedziałem “A”, że nie zdzieram gardła za zawodników, tylko za klub. Tego już chyba kolega nie zrozumiał, bo nazwał mnie “kibicem porażki”.

I niech tak będzie, nawet mi się to określenie podoba. Niezmiernie cieszy mnie też fakt, że takich “kibiców porażki” jest więcej. Może nie tylu ilu bym chciał, ale wystarczająco wielu, aby wspólnie przeżywać chwile smutku i radości związane z jednym…

Po wczorajszym przegranym półfinale w Zgorzelcu w sektorze gości wbrew pozorom nie panował smutek. Pewien zawód rzecz jasna się wkradł, ale niemal wszyscy do ostatnich sekund stali dumnie trzymając uniesione w górę barwy, a po meczu długo jeszcze było słychać pod halą nasze pieśni.

Wszystko to dlatego, że sukcesy grają drugorzędną rolę. Najważniejszy jest dla nas Śląsk…

M.CH

Bo my jesteśmy nienormalni… albo normalni inaczej.

Dochodzę do wniosku, że jestem z innej planety, albo epoki. Ja i jeszcze kilku oszołomów i oszołomek. Jakkolwiek to nazwać, to mam znacząco odmienne zdanie odnośnie sposobu wspierania drużyny w czasie meczu i dopingu w ogóle, niż większość ludzi zasiadających w halach gdzie mecze rozgrywają koszykarze. Dotyczy to zarówno tej wrocławskiej, jak innych.

Do szału doprowadzają mnie debilne trąbki, które bardziej mi się kojarzą z odpustowymi straganami i tego typu festynami niż z widowiskami sportowymi. O przepraszam, w Zakopanem bardzo to popularne w czasie skoków narciarskich. Tłum ludzi zaczyna trąbić i trąbić… jest super fajnie. Wprost idealnie. Każdy potrąbi sobie i odczuwa ogromną satysfakcje z tego, że wspierał „swoich”. Jeśli to ma być „nasza” polska jakość, a cały doping ma polegać na dmuchaniu w ten instrument do zaplucia ludzi wkoło, to gratuluje inwencji i pomysłowości ale ja się wypisuję. Generalnie gdybym mógł, to bym zakazał używania i produkcji tego typu wynalazków. Tak samo osłabiają mnie drewniane klapki zakładane na rączki celem głośniejszego klaskania. Pamiętam jak w 2003 kibice z Włocławka zasiadający w Orbicie na sektorze H byli uzbrojeni w te drewniane sztachety na rękach. Rytmiczne uderzanie okazało się bardzo głośne… o tyle głośne, że w żaden sposób nie można się było domyślić co oni tam śpiewali.

To samo się tyczy trąbek podłączonych do butli z gazem. To jest naprawdę głośne. A jeszcze bardziej wkurzające. We Włocławku to standard od lat wielu chociaż nie wszystkim to pasuje (podobnie chyba myślących do mnie), co niejednokrotnie mogłem wyczytać. We Wrocławiu pojawiło się to ustrojstwo kiedyś na meczu ze Stalą Ostrów. Nie była to nasza inicjatywa, ale korzystaliśmy z tego, to fakt niepodważalny. Trudno. Jeden jedyny raz i już w czasie meczu przestało się nam podobać. O ile w ogóle komuś się spodobało. Mi na pewno nie. Gwizdki i syreny? No teoretycznie tutaj pójdę na ustępstwa, żeby od czasu do czasu poprzeszkadzać rywalom hałasując tymi to urządzeniami.

Doping puszczany z głośników. Nie wiem jak to nazwać. Jak dla mnie to jest już szczyt frajerstwa. Chociaż wyczytałem, że we Wrocławiu się tak robi. No cóż, skoro ktoś jest takim debilem, że nie odróżnia dopingu puszczanego z kasety w czasie akcji (np. Sopot) od piosenki (np. niepokonany Śląsk Wrocław nasz ukochany) puszczanej w przerwach, czasem podczas występu tancerek, to polecam wizytę u specjalisty.

Jeszcze rzecz odnośnie spikerów. Nie wiem jak ograniczają ich przepisy w każdym razie jeżeli oglądając mecz w telewizji lepiej słyszę spikera z hali niż komentatora, to coś chyba jest nie tak. Jak dla mnie spiker ma podać składu i może się zamknąć do końca meczu. No wiem że przesadzam, niech sobie powie kto rzucił punkty, kto sfaulował, niech czasem zachęci do dopingu. Swego czasu wyrywaliśmy sobie włosy z głowy słysząc, jak Marian Czajkowski będąc na hali komentował na bieżąco mecz. Z czasem nasz nowy spiker mówiąc kolokwialnie się wyrobił. I od jakiegoś czasu można usłyszeć „Marian Czajkowski najlepszym spikerem Polski” ;). Czasem zachęcić do dopingu. Właśnie – ale nie sterować nim przez cały mecz. Jeżeli ma takie ambicje niech stanie wśród kibiców i spróbuje bez mikrofonu zagrzewać do walki! Zresztą mam przeczucie, że jeszcze ktoś będzie chciał coś w tym temacie wspomnieć, więc nic już nie pisze.

Po prostu tego typu mechaniczne wspomagacze to dla mnie żal i szczerze tego nie lubię i pod żadnym pozorem nie akceptuje. Cała kwestia rozbija się o „antydoping”. Niektórym się tak utarło że skoro akcję ma przeciwnik to trzeba gwizdać, tupać, buczeć, trąbić. Dla mnie to chory debilizm.

Ja natomiast jestem chyba skończonym idiotą, bo nie tylko nie chce tego robić a wolę w tym czasie uwaga – pośpiewać … straszne rzeczy. Do tego poklaskać sobie, pomachać szalikiem, poskakać. Niewiarygodne. Jakiś debil. I nie chodzi mi o to żeby krzyknąć 2 razy np. Czarni (Słupsk) czy WKS… ale pośpiewać coś dajmy na to już odnosząc się do specyficznych koszykarskich realiów 2-3 minuty … no nie … to już kompletna przesada. Przecież przy tym można się zmęczyć albo spocić a nawet by trzeba było wstać. Po minucie brakuje tchu. Boli głowa i gardło. Chamski jestem co nie? W Starogardzie Gdańskim ostatnio w 30 osób śpiewaliśmy jedną rzecz przez półtorej kwarty … jakieś 15 minut. Dziwacy jacyś. Pewnie schlali się. Śpiewali nawet jak była przerwa miedzy kwartami i czas dla trenerów. To już przesada. O wiem – kibole! W saunach typu hala w Zgorzelcu gdy na dworze jest upał najchętniej poskakałbym bez koszulki, ale aż strach się bać reakcji niektórych wszystkowiedzących. Dlatego jestem nienormalny….

Pajace! Pajace! Pajace!

Za nami dwie wizyty w Zgorzelcu – zakończone przegraną 56:67 i wygraną 78:72, więc mamy 1:1, przynajmniej chwilową przewagę parkietu i rozbudzone nadzieje na awans do finału.

Ale nie o tym miałem.

Dzisiaj chciałem o sędziach i kibicach. Zarówno zachowanie na halach, forach wszelakich, jak i opinie znajomych, którzy o sędziowaniu (a przede wszystkim przepisach) pojęcie mają, utwierdza mnie w przekonaniu, że tytułowe “Pajace!” należałoby pokrzyczeć – ale wspomnianym kibicom.

We Wrocławiu mamy takie dziwne nastawienie, że poza gwizdaniem przy decyzjach, które się nam nie podobają (takie prawo, a wręcz obowiązek kibiców gospodarzy), czy pojedynczych komentarzy pod nosem, to w zasadzie cała ekspresja w kierunku sędziów. Wszelakie “pajace”, “złodzieje”, “sędzia chuj”, czy inne znane z polskich hal są nam obce. Nie dlatego, że sędziowie nam pomagają (bo nie pomagają – sędziują nam tak samo jak innym), ani dlatego, że się nam sędziowanie podoba (bo większość na hali wylałaby z chęcią pomyje na głowy “sprawiedliwych”), ale głównie dlatego, że te okrzyki są przekomiczne “burackie”. A już zupełną komedią jest, kiedy takie okrzyki padają w sytuacjach oczywistych – gdzie sędziowskie gwizdki są słuszne.

Sam nie raz podczas meczu łapię się za głowę po niektórych gwizdkach, nie mogąc zrozumieć skąd taka, a nie inna interpretacja przepisów, albo brak gwizdka w sytuacji, kiedy naszych leją po rękach, zrywają koszulkę, czy rywal robi perfidne kroki.

Nie zmienia to jednak faktu, że kto jak kto – ale kibice na hali pojęcia o przepisach nie mają. Wyładowują swoje emocje z pianą na pyskach w sytuacjach, kiedy racji nie mają żadnej. Mówiąc młodzieżowo – odstawiają wiochę. Skąd takie przekonanie? Wyjaśniają je choćby powtórki – ponad 90% sytuacji, do których kibice mają największe pretensje, okazuje się być słusznie zinterpretowanych przez sędziów.

Zgorzelec jest w tej całej karuzeli dość specyficznym miejscem. To miasteczko, gdzie ludzie kibicowską “zgodę” uznają jedynie w formie ładowania w siebie hektolitrów piwa i wódki podczas wspólnej zabawy, ale na meczach o niej zapominają. Ludziska, którzy kochają Cię, za to, że przegrywasz z nimi mecz za meczem, ale jak już raz wygrasz, to nie zabraknie nerwusów potrafiących rzucić butelką, czy pokazać faka (a jak takowy zobaczą z drugiej strony, to wielkie oburzenie i “słoma z butów wychodzi” – zasada “Kali ukraść krowę dobrze, Kalemu ukraść krowę źle” ma się dobrze). Oczywiście nie brakuje tam też normalnych osób, którzy przyjdą bić brawo pod sektorem gości nie tylko po swoim zwycięstwie, ale również po porażce, ale niestety jest tych osób bardzo mało.

Ta mentalność wychodzi również przy okazji opinii o sędziach. Wygraliśmy, a rywal narzeka na sędziowanie – wielki śmiech. Przegraliśmy – bez wątpienia wina sędziów (wystarczy przewertować wspomniane forum). My lejemy po łapach bez gwizdka – jest ok. Nam zabiorą piłkę – “Pajace!”

Nie chcę tu bronić sędziów, ani twierdzić, że sędziowanie w PLK jest na świetnym poziomie. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że krzycząc zupełnie bez racji na sędziów, sami sobie, drodzy kibice, wystawiacie śliczną laurkę.

p.s.

Pozdrawiam naszego ulubionego sędziego, Janusza Calika ;)

Krygier Arkadiusz

Napiszę o pewnej sprawie związanej z byłym działaczem klubu z południowo-wschodniej Europy oraz z byłym prezesem Turowa Zgorzelec. To co napiszę, ma związek z tym drugim stanowiskiem. Pierwsze podałem tak o, jako rys historyczny.

Ale do rzeczy: otóż od czasu, gdy Krygier zajął stanowisko, które wcześniej piastował ś.p. Zbigniew Kamiński, na naszych wyjazdach do Zgorzelca zawsze były problemy z wieszaniem flag, dość podstawowego i zarazem ważnego atrybutu kibiców. I nie chodzi mi o problemy z zasłanianiem widoczności kibicom zgorzeleckim usadowionym pod nami (tutaj pretensje są zrozumiałe), ale o zasłanianie jakichś bilbordów reklamowych. Ochrona była na to bardzo wyczulona i zawsze były o to jakieś awantury.

Jak powszechnie wiadomo, Krygier prezesem Turowa już nie jest. Słusznie, czy niesłusznie? Nie mi to oceniać. Moja opinia na temat A.K.: choć uważam, że to dobry fachowiec, to zarazem wydaje mi się, że to typ człowieka, dla którego pieniądze są bardzo, bardzo ważne. Najważniejsze.

Ale wracając do wątku głównego. Krygiera wczoraj w Zgorzelcu nie widziałem, za to byliśmy My. Kibice Śląska. I jak można się łatwo domyślić, wraz ze zniknięciem ww. jegomościa, zniknęły problemy z flagami. Jeśli ktoś uważa, że nadinterpretuję, to streszczę co mówił szef ochrony ze Zgola: “flagi możecie wieszać na reklamach, to Krygier się tak o to czepiał”. Mniej więcej tak, w skrócie, to brzmiało.

Oby jak najmniej takich – nieprzyjaznych kibicom – osób w polskiej koszykówce.