kosynierzy.info

Urodzeni, żeby kibicować

kosynierzy.info

Chanas jest nasz, Chanas do nas należy...

admin

Miało ich być dwóch, potem jeden, plus młody (rocznik 86) przez całą drugą kwartę, w końcu stanęło na tym, że ma ich być dwóch, z czego jeden rocznik 85 lub młodszy - mowa oczywiście o Polakach na parkiecie w najbliższym (2008/09) sezonie PLK.

Ostateczny układ przepisu to ratunek dla Kamila Chanasa, który urodził się 20 kwietnia 1985 roku. Dlaczego ratunek?

Po pierwsze - nasz “postawny Litwin”, Rimas Kurtinaitis, wyraźnie nie cenił przez ostatni sezon Kamila i trzymał go w odstawce. Teraz chcąc, nie chcąc, będzie musiał wyraźniej na niego postawić.

Po drugie - gdyby przepis wymagał, jak chciano na początku, zawodnika rocznik `86, to Kamil musiałby pójść w odstawkę. A tak nie tylko nie idzie w odstawkę, ale jest wręcz niezbędny.

Dotychczasowa kariera Chanasa w PLK dzieli się na dwa etapy - ten przed kontuzją i po kontuzji. Wprowadzony przez trenera Jankowskiego (który nota bene wrócił do Wrocławia trenować zespół juniorów) młody obrońca wdarł się szturmem na parkiety PLK oraz FIBA Cup pokazując wielkie serce do gry, niesamowity charakter (bo to gracz niski nawet jak na swoją pozycję), a do tego o niezłych umiejętnościach (świetnie ułożony rzut, dynamiczne wejścia pod kosz); został wyróżniony przez Gazetę Wyborczą tytułem “odkrycie sezonu”.

I kiedy wszyscy po cichu zastanawiali się, czy Kamil zostanie drugim Maciejem Zielińskim (ze względu na przywiązanie do Wrocławia i charakter “walczaka”) nastąpił dzień 28 stycznia 2006 roku. Kamil fatalnie złamał rękę w Starogardzie Gdańskim i na długo rozstał się z boiskiem. Ręka goiła się fatalnie, lekarze popełnili błąd podczas pierwszej operacji, a jakby tego było mało, w ostatnim spotkaniu sezonu 2006/07, Kamil ponownie złamał rękę (na szczęście już bez dodatkowych komplikacji).

Jak wygląda zawodnik Chanas po tych przejściach? Jest wolny, ma zaległości w pracy w defensywie, ma jeszcze bardziej ograniczony zasób możliwości ofensywnych (a od zawsze uchodził za jednoręcznego zawodnika), ale to co najlepsze mu pozostało - rzut, determinacja, zadziorność i ta specyficzna “bezczelność”.

Warto tu wspomnieć o małym pojedynku, jaki sobie urządził Kamil z innym młodym Polakiem - Pawłem Kikowskim z Polpaku Świecie. Jeszcze w początkowych tygodniach pracy trenera Kurtinaitisa, podczas spotkania w Świeciu, Kamil zagrał przeciwko Pawłowi podobną ilość minut (kolejno 23 i 25) i kiedy trafiał jeden, w następnej akcji starał się odpowiedzieć drugi. Górą w tym meczu był zarówno Śląsk, jak i nasz rodowity wrocławianin - który zdobył 14 punktów na bardzo dobrej skuteczności i przyćmił tegoroczne odkrycie ligi (jedynie 3 punkty i fatalna skuteczność “Kiko”).

Ten mecz i jeszcze kilka innych pokazują, że Kamil nie zapomniał jak się gra w koszykówkę i wciąż może dać wiele Śląskowi. Jeśli poradzi sobie ze swoimi problemami zdrowotnymi (w tym - z nadwagą…), pech go w końcu opuści, to wierzę, że Śląsk w końcu znajdzie swojego naturalnego kandydata godnego kapitańskiej opaski po tych wszystkich latach, kiedy w Śląsku grał el Capitano.

Gdzie i co będzie świętował?

Davidoff

Gdy okazało się, iż w terminie pierwszego meczu o brązowy medal pomiędzy Śląskiem, a Polpakiem wrocławska Orbita nie będzie dostępna działacze WKS-u zwrócili się do władz PLK z prośbą o przesunięcie rywalizacji na inny termin. Jednak prośba została odrzucona. Dlaczego? Ano dlatego, iż ligą zarządza od dawna nieprzychylny nam imć Roman Ludwiczuk. Ten sam Ludwiczuk, który do niedawna prezesował w Górniku Wałbrzych.

W takiej sytuacji Śląskowi zostały dwie możliwości. Grać mecz w roli gospodarza poza Wrocławiem lub dogadać się z rywalem odnośnie zamiany terminów, czyli tak, aby pierwszy mecz został rozegrany w Świeciu, a rewanż we Wrocławiu.

Na takie rozwiązanie nie zgodził się jednak prezes Polpaku Stefan Medeński argumentując swą nieprzychylność chęcią świętowania medalu we własnej hali.

Jak widać pan prezes na medal narobił sobie nie lada ochoty. Cóż… ma do tego święte prawo, jednak chciwość nie popłaca i mamy nadzieję, że potwierdzi się to i w tym wypadku.

Pierwszy mecz ostatecznie rozegraliśmy w roli gospodarza w Brzegu Dolnym i jakoś wcale z tego powodu nie ubolewamy. Wręcz przeciwnie (o zaletach gry za miedzą piszemy w dziale “relacje”). Do tego jeszcze wygraliśmy więc plany pana Medeńskiego i tak wzięły w łeb.

Teraz prezes Polpaku chcąc świetować medal ma dwa wyjścia.

  1. Liczyć na wyrównanie rywalizacji u siebie, a następnie chcąc nie chcąc świętować tytuł po trzecim meczu granym już i tak we Wrocławiu.

  2. Brać pod uwagę wygraną Śląska w Świeciu i świętować medal… tyle, że nie swój.

Jeśli sprawdzi się wariant drugi to my pana prezesa serdecznie do wspólnego świętowania zapraszamy. Możemy zabrać nawet na ewentualną imprezę. A co nam. Niech się chłop raduje. W końcu tak się starał.

18.05.2008 Śląsk - Polpak w Brzegu Dolnym

Davidoff

Wieść o tym, że pierwszy mecz o brązowy medal rozegramy w Brzegu Dolnym wywoła wśród sympatyków Śląska nie lada zamieszanie.

No bo jak to? Tak ważny mecz, i to o medal, mamy grać poza Wrocławiem? Nie brakowało stwierdzeń, iż oba mecze gramy na wyjeżdzie, co paradoksalnie niektórym bardziej rozrywkowym fanatykom WKS-u było jak najbardziej na rękę.

My z meczu w Brzegu tragedii nie robiliśmy. Mimo, iż mecz odbywał się w środku tygodnia, a wielu z nas musiało pogodzić tę krótką “wycieczkę” ze szkołą i pracą.

Nie było sensu stawiania na zorganizowaną jazdę autokarem w tak bliską podróż bo i po co. Bractwo szybko się miedzy sobą dogadało kto, jak i z kim jedzie i tak oto już na dobrą godzinę przed meczem większość zameldowała się pod brzeskim obiektem sportowym “Rokita”.

Pogoda dopisywała, więc postanowiliśmy nie wchodzić od razu na halę, lecz zacząć “mecz” od zaspokojenia naszych spragnionych “wodopoju” gardeł na świeżym powietrzu. Atmosfera panowała przednia. Jednak zamiast typowego uroku Play-off, jaki zwykle wyczuwa się przed najważniejszymi meczami w Orbicie, towarzyszyła nam aura wakacyjna. Jakby to część nazwała “piknikowa”. Na potwierdzenie tych słów dodam iż znalazł się wśród nas jeden taki pomysłowy, który na ławeczce nieopodal hali rozpalił… grilla.

Zabawa zabawą, ale czas naglił i zbliżała się pora meczu, więc zaczęliśmy zajmować miejsca na hali. A skoro o niej mowa, to nie sposób pominąć zalet starego wysłużonego obiektu, w którym nasi koszykarze grywali już niejednokrotnie w latach dziewięćdziesiątych, podejmując m.i.n słynny Real Madryt.

Hala “Rokita” na pierwszy rzut oka kojarzy się z obiektami budowanymi w czasach PRL-u. Trybuny tylko po jednej stronie, zamiast plastikowych krzesełek drewniane ławki. Mimo to, obiekt w przeciwieństwie do naszej nowoczesnej Orbity posiada jakiś niepowtarzalny urok, a co najważniejsze - świetną akustykę, z której oczywiście w najlepsze korzystaliśmy.

Przez cały mecz staraliśmy się prowadzić zwarty, głośny doping i wstydzić raczej się nie musimy.

Oprawy tym razem z wielu względów nie przygotowaliśmy. Zaprezentowaliśmy tylko sektorówkę “Cała Polska w cieniu Śląska” oraz flagę hołdującą Macieja Zielińskiego.

Kibiców gości ok 10 osób, bardziej obserwujących wydarzenia na boisku, niż dopingujących.

Mecz na boisku jak najbardziej na plus. Nasi koszykarze udowodnili, że bez “gwiazd” świetnie sobie radzą, a zostawionego przez nich na boisku serca nie sposób docenić.

Po meczu zebrało nam się na refleksje. Część z nas chętnie odwiedzałaby “Rokitę” częściej. Tym bardziej, że po raz drugi (pierwszy raz 3 miesiące temu w meczu z Basketem Kwidzyn) okazała się dla nas szczęśliwa. Dopinguje się w niej z przyjemnością i osobiście nie mam nic przeciwko, aby w barwach Śląska jeszcze tam kiedyś wrócić…

Wszyscy kibice Prokomu Trefla

admin

Odwiedziłem Świecie przy okazji meczu miejscowego Polpaku z Prokomem Trefl w trzecim spotkaniu półfinałowym tych drużyn. Skorzystałem też tego dnia z okazji, by obejrzeć wcześniejszy mecz numer dwa oraz wiktorię świecian nad Anwilem w spotkaniu decydującym o awansie do półfinału.

Ze strony sportowej drobny szok - Garner (o nim zresztą wkrótce drobna notka) wyrasta na największego lisa przechwytów tej ligi, a sam Polpak - na najlepiej broniącą na całym parkiecie drużynę w PLK. To właśnie głównie dzięki obronie na całym “kartonowi” ograli Prokom - mieli z tego masę przechwytów, wymusili wiele błędów rywala, a “trójki” to była już tylko wisienka na torcie; to dzięki tej obronie Polpak - w oglądanym przeze mnie meczu - ze stanu 2:16 w pierwszej kwarcie, zdołał wyjść na remis przed końcem pierwszej odsłony. Jeśli przyjdzie Śląskowi zmierzyć się z drużyną z kujawsko-pomorskiego to mam spore obawy - wrocławianie strasznie się gubią, gdy rywal stosuje taką obronę, a dzisiaj, nie mając w drużynie rozgrywających, może się wręcz skończyć pogromem.

wszyscy kibice Prokomu Trefla Tyle tytułem wstępu, czas na właściwy wpis. Od jakiegoś czasu znajomi nabijają się podśpiewując tytułową przyśpiewkę - nie miałem okazji jej wcześniej usłyszeć, więc nie do końca mogłem uwierzyć, że można coś tak debilnego wymyślić i śpiewać. A jednak. Prokomiacy nie dość, że to śpiewają, to jeszcze niezwykle często. To już popcornowe hasło “let’s go Prokom” brzmi poważniej. Ogólnie to “oficjalni chuligani - Prokom Trefl” wyrastają na najśmieszniejszych kibiców w Polsce - są grupą, która stara się wzorować na pomysłach rodem z NBA (na każdym meczu obowiązkowe transparenty na kawałku brystolu z “zabawnymi” hasłami, okrzyki “lets’ go” i “defense”), a ich dodatkowe, autorskie pomysły, tylko dodają całej farsie komicznego uroku. Efekt uzupełnia legendarny już, specyficzny zapach unoszący się w hali - zapach popcornu, ze wszechobecnych stoisk serwujących prażoną kukurydzę.

Zabawnym jest też, że kibice z Sopotu niesamowicie się cieszą z… odpadnięcia Anwilu. O ile jeszcze gratulacje dla Polpaku świeżo po awansie (i radość, że nielubiany rywal oberwał) są naturalne, to już ciągłe jaranie się przez kolejne spotkania, wspólne śpiewanie ze świeckimi kibicami jakim klubem (nie) jest Anwil, wydaje się być co najmniej chore.

Świecki Polpak to wydawałoby się drużyna powstała na podobnej do Prokomu zasadzie - bogata firma (choć to oczywiście zupełnie inny kaliber niż Prokom Software) wykupuje klubik z niższej ligi, zmienia nazwę na firmową i w kilka sezonów doprowadza do czołówki PLK.

Od strony kibicowskiej to już jednak zupełnie inna liga. W Świeciu mają ambicje na stworzenie grupy ultrasowej, działającej na zasadach takich jak ostrowska, włocławska, czy nasza. Grupy, dla której priorytetem jest oprawa, doping, atmosfera święta meczu.

Jak na klubik ze stosunkowo małego miasta, o krótkiej historii, udaje im się to całkiem nieźle, ale i tutaj nie brakuje rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. Swego czasu próbowali, jak wiele już klubów w Polsce, stosować drobne piro z wykorzystaniem tzw świeczek tortowych. Wszystko fajnie pięknie, tylko konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi sens odpalania tego przy pełnym oświetleniu hali. Ani to wygląda, ani efektu. Sztuka dla sztuki? (btw - ma ktoś wtyki wysoko postawione we wrocławskiej straży pożarnej?)

labado Polpaku O ile odpalanie świeczek przy świetle można potraktować w kategorii wpadki, to już zupełnie nie wiem jak nazwać tańczenie “labado” plecami do parkietu. Labado fajny taniec (jedyny, który umiem tańczyć ;)). Wesoły, spontaniczny, podoba się zwykłym widzom, przychodzącym do hal głównie dla koszykówki. Poklaskają przy tym, czasem nagrodzą tańczących brawami. Ale dlaczego tańczyć go plecami do parkietu?!

Z odwracaniem po raz pierwszy spotkałem się bodaj dwa sezonu temu, kiedy we Wrocławiu zagościła spora grupa z Włocławka. Anwil dostał wtedy spore baty, a w pewnym momencie H1 urzędując na sektorze H (sic!) odwróciło się plecami do parkietu. Zrozumiałem to wtedy jako swoistą manifestację, sprzeciw wobec tego, co prezentowali zawodnicy ich klubu.

Dziś w zasadzie też tylko w tej formie rozumiem odwracanie się. Gdzie tu więc miejsce dla wesołego tańca? Browar temu, kto mi to logicznie wytłumaczy.

Kto wierzył do końca, a kto nie?

b.s.

W tytule nie precyzuję o kogo mi chodzi - o kibiców, czy o koszykarzy? Chodzi mi o jednych i o drugich.

Zacznijmy od pierwszych. Było nas wczoraj w hali przy ulicy Maratońskiej 35 osób. Ani jednej więcej, ani jednej mniej. A mecz wcale nie był w Nowosybirsku. Choć byłoby nas pewnie wtedy… 36.

Ale żarty na bok. Dlaczego było nas tak mało? Jakby spytać indywidualnie ludzi, którzy byli na dwóch pierwszych wyjazdach, a nie było ich wczoraj, to pewnie każdy miałby jakąś wymówkę. Jednak nie zmienia to faktu, że było nas mało. Mniej niż na meczach numer 1 i 2.

Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie stawiał na Śląsk przy 3-1 dla przeciwników. Jednak kibic nie jest od zdroworozsądkowego podejścia. Kibic ma wierzyć w swoją drużynę, a ci, którzy uwierzyli, dostali swoistą nagrodę - obejrzeli Śląsk walczący. Może lepiej byłoby ujrzeć Śląsk zwyciężający, ale to zawsze coś. Nie piszę osobiście do nikogo, bo wierzę, że niektórzy naprawdę mieli ważne powody, żeby nie jechać. Ale cała reszta niech się zastanowi. Daję sobie głowę uciąć, że gdyby było 2-2 wyjazd byłby liczniejszy.

Teraz przejdźmy do koszykarzy. Wczoraj po meczu czekaliśmy na koszykarzy pod halą, żeby podziękować im za walkę. Wychodzili oni z reguły pojedynczo, dlatego dobrze można się było przyjrzeć, kto jak reaguje na tę porażkę. Czyli, de facto, kto wierzył w możliwość odwrócenia losów rywalizacji z Turowem, a kto nie. Wiadomo, że różni ludzie, różnie reagują na daną sytuację. Możliwe, że któregoś z nich źle oceniam, ale to raczej wyjątek, potwierdzający regułę. Nazwiska zachowam dla siebie. Kto był, to widział. Kto nie był, to go to nie interesuje. A jeśli interesuje, to i tak się dowie.